— Co mi radzisz?
Gorphal wzruszył ramionami.
— Tyle tylko, by nic nie robić. Nie wątpię, że sprawy rozstrzygną się same. Chociaż… — W zadumie poskrobał się za uchem. — Może Gildia Skrytobójców?
— A tak — zgodził się patrycjusz. — Gildia Skrytobójców. Kto jest w tej chwili prezesem?
— Zlorf Flanelostopy, panie.
— Porozmawiaj z nim, dobrze?
— Oczywiście, panie.
Patrycjusz pokiwał głową. Wszystko to przyjął z ulgą. Zgadzał się z Dziewięcioma Wirującymi Zwierciadłami: życie niosło dość problemów. Ludzie powinni zostawać tam, gdzie się ich postawiło.
* * *
Konstelacje gwiazd lśniły jasno nad dyskiem świata. Jeden za drugim kupcy zamykali sklepy. Jeden po drugim budzili się na śniadanie rabusie, złodzieje, kieszonkowcy, ladacznice, iluzjoniści, wykolejeńcy i włamywacze. Czarownicy pilnowali swych poliwymiarowych spraw. Dziś w nocy miała nastąpić koniunkcja dwóch potężnych planet i powietrze nad Dzielnicą Magów zachodziło już mgiełką wczesnych zaklęć.
— Słuchaj no — rzekł Rincewind. — W ten sposób do niczego nie dojdziemy.
Odsunął się na bok. Bagaż wiernie podążał za nim z półotwartym groźnie wiekiem. Rincewind rozważył pomysł, by niespodziewanie rzucić się do ucieczki. Wieko trzasnęło zachęcająco.
Zresztą, powiedział sobie załamany mag, to paskudztwo i tak by go ścigało. Sprawiało takie wrażenie. Gdyby nawet zdobył jakoś konia, żywił niemiłe przeczucie, że Bagaż szedłby za nim we własnym tempie. Bez końca. Przepływając rzeki i oceany. Każdej nocy zmniejszając dystans, bo przecież Rincewind musiałby czasem zatrzymywać się na odpoczynek. Aż pewnego dnia w jakimś egzotycznym mieście, po długich latach, usłyszałby nagle za plecami tupot setek rozpędzonych drobnych stóp…
— Czepiasz się niewłaściwej osoby — jęknął. — To nie moja wina! Nie ja go porwałem!
Kufer przesunął się lekko. Teraz już tylko wąski pasek brudnego nabrzeża dzielił pięty Rincewinda od rzeki. Intuicja podpowiadała, że kufer potrafi pływać szybciej od niego. Usiłował nie wyobrażać sobie, jak się tonie w Ankh.
— Nie da ci spokoju, póki nie ustąpisz — odezwał się piskliwy głosik.
Rincewind spojrzał na ikonograf, wciąż wiszący mu na szyi. Drzwiczki były otwarte, a wsparty o framugę homunkulus palił fajkę i z rozbawieniem obserwował rozwój wydarzeń.
— Przynajmniej zabiorę cię ze sobą — warknął przez zaciśnięte zęby Rincewind.
Chochlik wyjął fajkę z ust.
— Co powiedziałeś?
— Że zabiorę cię ze sobą, do diabła!
— Ależ proszę. — Chochlik wymownie postukał w obudowę pudełka. — Zobaczymy, kto pierwszy pójdzie pod wodę.
Bagaż ziewnął i o ułamek cala przesunął się do przodu.
— No dobrze — burknął zirytowany Rincewind. — Ale najpierw muszę się zastanowić.
Bagaż odsunął się wolno. Rincewind przeszedł ostrożnie na stosunkowo bezpieczny teren i usiadł oparty o mur. Za rzeką lśniły światła miasta Ankh.
— Jesteś magiem — przypomniał obrazkowy chochlik. — Wymyślisz jakiś sposób, żeby go znaleźć.
— Nie za dobrym magiem, obawiam się.
— Możesz na nich wyskoczyć i pozamieniać wszystkich w robaki — dodał chochlik pocieszająco, ignorując ostatnią uwagę.
— Nie. Zamiana w Zwierzęta to Zaklęcie Ósmego Stopnia. Nigdy nie skończyłem studiów. Znam tylko jedno zaklęcie.
— To wystarczy.
— Wątpię — odparł zniechęcony Rincewind.
— A co ono robi?
— Nie mam pojęcia. Właściwie nie mam ochoty nawet o tym myśleć, ale powiem szczerze… — Westchnął. — Żadne zaklęcie nie ułatwia życia. Żeby utrwalić w pamięci nawet najprostsze z nich, trzeba trzech miesięcy. A potem używasz go i — fiu! — zniknęło. To właśnie jest głupie w tej całej magii. Przez dwadzieścia lat studiujesz czar, który sprowadza ci do sypialni nagie dziewice. Ale wtedy jesteś już tak zatruty parami rtęci i półślepy od czytania starych ksiąg, że nie pamiętasz, co dalej robić.
— Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem — przyznał chochlik.
— Bo wiesz, to jest wszystko nie tak. Kiedy Dwukwiat powiedział, że w imperium macie lepszą magię, myślałem… myślałem…
Chochlik przyglądał mu się wyczekująco. Rincewind zaklął pod nosem.
— Jeśli już musisz wiedzieć, to myślałem, że nie chodzi mu o magię. Niejako taką.
— A o co innego?
Rincewind czuł się naprawdę fatalnie.
— Sam nie wiem. Chyba jakiś lepszy sposób robienia pewnych rzeczy. Coś, co miałoby choć odrobinę sensu. Zaprząc… zaprząc błyskawicę albo coś w tym rodzaju.
Chochlik spojrzał na niego z niejakim współczuciem.
— Błyskawice to włócznie ciskane przez gromowładnych olbrzymów — przypomniał łagodnie. — To udowodnione zjawisko meteorologiczne. Nie można ich osiodłać.
— Wiem — przyznał żałośnie Rincewind. — To rzeczywiście pewna luka w argumentacji.
Chochlik pokiwał głową i zniknął w czeluści ikonografu. Po chwili Rincewind poczuł zapach smażonego bekonu. Odczekał trochę, a kiedy żołądek nie mógł dłużej znieść napięcia, zastukał w pudełko. Chochlik wynurzył się znowu.
— Myślałem o tym, co mówiłeś — oświadczył, zanim Rincewind zdążył otworzyć usta. — Nawet gdybyś założył jej uprząż, w jaki sposób ją zmusisz, żeby ciągnęła wózek?
— O czym ty gadasz, do licha?
— O błyskawicy. Ona tylko skacze z góry na dół. A ty chcesz, żeby przesuwała się wzdłuż, nie pionowo. Zresztą i tak przepaliłaby uprząż.
— Co mnie obchodzi błyskawica? Nie mogę myśleć z pustym żołądkiem.
— Zjedz coś. To logiczne.
— Jak? Ile razy się ruszę, ten wredny kufer tylko zaciera zawiasy. Bagaż jak na zawołanie szeroko rozwarł pokrywę.
— Widzisz?
— On nie chce cię ugryźć — wyjaśnił chochlik. — W środku ma prowiant. Wygłodzony na nic mu się nie przydasz.
Rincewind zajrzał w mroczne zakamarki Bagażu. Rzeczywiście, między pudłami i workami ze złotem dostrzegł kilka butelek i pakunków owiniętych natłuszczonym papierem. Zaśmiał się cynicznie, rozejrzał po pustym nabrzeżu, znalazł kawałek drewna mniej więcej odpowiedniej długości i jak najdelikatniej wsunął go między wieko a kufer. Dopiero wtedy wydobył jeden z pakunków.
Znalazł suchary, twarde niczym diamentowe drzewo.
— Niech to demony! — jęknął, sprawdzając językiem zęby.
— Sucharki Podróżne Kapitana Ośmiopantera. Poznaję — odezwał się chochlik. — Bardzo wielu ludziom morza ocaliły życie.
— Na pewno. Używacie ich jako tratew czy rzucacie rekinom, a potem przyglądacie się, jak toną? Co jest w tych butelkach? Trucizna?
— Woda.
— Ale przecież tu jest pełno wody! Po co miałby ją ze sobą wozić?
— Zaufanie.
— Zaufanie?
— Tak. To jest to, czego nie miał do tutejszej wody. Rozumiesz?
Rincewind otworzył butelkę. Ciecz wewnątrz istotnie mogła być wodą. Miała stęchły, zastały posmak, bez śladu życia.
— Ani smaku, ani zapachu — burknął.
Bagaż zatrzeszczał cicho, by zwrócić na siebie uwagę. Leniwie, z wykalkulowaną groźbą zamknął wieko, miażdżąc zaimprowizowany klin niby zeschły liść.
— Dobrze, dobrze — mruknął Rincewind. — Przecież myślę.
* * *
Sztab Ymora mieścił się w Pochyłej Wieży, na rogu ulicy Szronowej i Mroźnej Alei. O północy samotny wartownik spojrzał w niebo na łączące się planety i zadumał się, jaką zmianę losu mu zwiastują.
Читать дальше