Rincewind opadł ciężko na łóżko.
— Chcesz zobaczyć bójkę? — zapytał.
— Tak. Co w tym złego?
— Przede wszystkim ludzie odnoszą rany.
— Ależ nie proponuję, żebyśmy wzięli w niej udział. Chcę ją tylko zobaczyć, nic więcej. A może kogoś z waszych sławnych bohaterów. Chyba to nie są bajki.
Ku zdumieniu maga, w głosie Dwukwiata zabrzmiał niemal błagalny ton.
— Tak, bohaterowie bywają tutaj — zapewnił pośpiesznie. Wyobraził ich sobie i na samą myśl otrząsnął się.
Wszyscy bohaterowie znad Okrągłego Morza prędzej czy później przekraczali bramy Ankh-Morpork. Większość pochodziła z barbarzyńskich plemion zamieszkujących skute lodem krainy wokół Osi, gdzie bohaterowie byli głównym towarem eksportowym. Niemal wszyscy nosili prymitywne magiczne miecze o niewytłumionych wibracjach na płaszczyźnie astralnej, powodujących potworne zamieszanie przy każdym subtelniejszym eksperymencie z magii stosowanej. Jednak nie to Rincewind miał im za złe. Był czarnoksięskim nieudacznikiem, wiec nie przejmował się, że samo pojawienie bohatera u bram miasta powoduje w całej Dzielnicy Magów wybuchy retort i materializację demonów. Nie. W bohaterach nie podobało mu się, że byli zawsze samobójczo posępni na trzeźwo i morderczo obłąkani po pijanemu. I było ich zbyt wielu. Najpopularniejsze trasy bohaterskich wypraw w okolicach miasta stawały się w sezonie wręcz zatłoczone. Mówiło się o planowanym podziale na turnusy.
Potarł palcem nos. Jedyni bohaterowie, których jakoś znosił, to Bravd i Łasica, w tej chwili poza miastem, oraz Hrun Barbarzyńca, który według standardów Osi był niemal intelektualistą, ponieważ umiał myśleć nie poruszając wargami. Aktualnie Hrun podobno wędrował gdzieś po obrotowej stronie.
— Widziałeś kiedy barbarzyńcę? — zapytał w końcu Rincewind. Dwukwiat pokręcił głową.
— Tego się obawiałem. Oni są…
Na ulicy rozległ się tupot biegnących stóp, a z dołu nowe wrzaski. Zaraz potem nastąpiło jakieś poruszenie na schodach. Drzwi odskoczyły, zanim Rincewind zdążył zebrać się w sobie i rzucić do okna.
Jednak zamiast na obłąkanego chciwością szaleńca, jakiego oczekiwał, spojrzał prosto w krągłą, czerwoną twarz sierżanta milicji. Odetchnął z ulgą. Naturalnie. Milicja zawsze baczyła, by nie mieszać się do bójek zbyt wcześnie, póki nie zyskała miażdżącej przewagi. Praca gwarantowała emeryturę i przyciągała ludzi ostrożnych i rozważnych.
Sierżant obrzucił niechętnym wzrokiem Rincewinda, a zaraz potem zaciekawionym Dwukwiata.
— Widzę, że tutaj wszystko w porządku — stwierdził.
— Jak najlepszym — potwierdził Rincewind. — Pewnie coś was zatrzymało?
Sierżant zignorował pytanie.
— A więc to jest ten cudzoziemiec? — upewnił się.
— Właśnie wychodziliśmy — wyjaśnił szybko Rincewind i przeszedł na trob. — Dwukwiat, moim zdaniem powinniśmy pójść na obiad gdzie indziej. Znam kilka niezłych miejsc.
Wyszedł na korytarz krokiem tak pewnym, na jaki tylko mógł się zdobyć. Dwukwiat ruszył za nim, a po kilku sekundach sierżant zakrztusił się nagle. To Bagaż zamknął wieko, wstał, przeciągnął się i pomaszerował za swoim panem.
Milicjanci wynosili ciała z sali na parterze. Ani jeden żywy nie pozostał na miejscu. Milicja dopilnowała tego, zostawiając walczącym dość czasu na ucieczkę tylnym wyjściem. Ten zgrabny kompromis ostrożności i sprawiedliwości opłacał się obu stronom.
— Kim są ci ludzie? — spytał Dwukwiat.
— No wiesz, po prostu ludzie — odparł Rincewind. I zanim zdążył się powstrzymać, jakaś część jego mózgu, która akurat nie miała nic do roboty, opanowała usta i dodała: — Właściwie bohaterowie.
— Naprawdę?
Kiedy jedna noga ugrzęźnie człowiekowi w Szarej Miazmie H’rull, łatwiej jest postąpić jeszcze o krok i zatonąć niż przedłużać walkę. Rincewind poddał się.
— Tak. Ten tam to Erig Wręcemocny, a tamten to Czarny Zenell…
— Czy jest tu Hrun Barbarzyńca? — Dwukwiat rozglądał się gorączkowo. Rincewind nabrał tchu.
— To tamten za nami.
Ogrom tego kłamstwa tak był przytłaczający, że jego wibracje przez jedną z niższych płaszczyzn astralnych sięgnęły aż do Dzielnicy Magów. Tam zderzyły się z potężną stojącą falą mocy, zawsze obecną w tej okolicy. Nabierając wielkiej prędkości przeskoczyły Okrągłe Morze i dotarły do samego Hruna Barbarzyńcy, który akurat walczył z parą gnoili na pokruszonej półce skalnej wysoko w Górach Caderack. Bohater poczuł chwilowy i niewytłumaczalny niepokój.
Dwukwiat tymczasem podniósł wieko Bagażu i właśnie wyjmował ciężki czarny sześcian.
— Niesamowite — powtarzał. — W domu nigdy mi nie uwierzą.
— Co on wyprawia? — spytał z powątpiewaniem sierżant.
— Jest zadowolony, że nas uratowaliście — odparł Rincewind. Spoglądał z ukosa na czarne pudełko, oczekując niemal, że wybuchnie albo zacznie wydawać dziwne muzyczne tony.
— Aha — mruknął sierżant. On także obserwował pudełko. Dwukwiat uśmiechnął się do nich promiennie.
— Chciałbym uwiecznić to wydarzenie — oznajmił. — Poproś ich, żeby stanęli koło okna. To potrwa tylko chwilkę. I… ehm, Rincewind?
— Tak?
Dwukwiat stanął na palcach i szepnął mu do ucha:
— Wiesz chyba, co to jest, prawda?
Rincewind przyjrzał się pudełku. Z przedniej ścianki sterczało okrągłe szklane oko, a z tyłu mała dźwignia.
— Niezupełnie — stwierdził.
— To urządzenie do szybkiego tworzenia obrazów. Nowy wynalazek. Szczerze mówiąc, jestem z niego dumny, ale… ci dżentelmeni chyba… no wiesz, mogą się… trochę przestraszyć. Mógłbyś im to wytłumaczyć? Oczywiście wynagrodzę ich za stracony czas.
— On ma pudełko z zamkniętym w środku demonem, który maluje obrazy — oznajmił zwięźle Rincewind. — Róbcie, co wam ten wariat każe, a dostaniecie złoto.
Milicjanci uśmiechnęli się nerwowo.
— Tobie też chcę zrobić obraz, Rincewindzie. Teraz dobrze.
— Dwukwiat wyjął złote kółko, które Rincewind widział już wcześniej, przez chwilę spoglądał na jego niewidoczną tarczę, mruknął:
— Trzydzieści sekund powinno wystarczyć — i zawołał wesoło: — Proszę o uśmiech.
— Uśmiechać się — warknął Rincewind. W pudełku coś zaterkotało.
— Doskonale.
* * *
Ponad dyskiem szybował drugi albatros. Był tak wysoko, że jego małe, wściekle pomarańczowe oczka widziały cały świat i ogromne, błyszczące, falujące Okrągłe Morze. Ptak miał do nogi przywiązaną żółtą kapsułę z listem. Daleko w dole, niewidoczny w chmurach, machając lekko skrzydłami wracał do domu jego odpowiednik, który przyniósł patrycjuszowi Ankh-Morpork pierwszą wiadomość.
* * *
Zdumiony Rincewind oglądał niewielki kwadracik szkła. Był tam odwzorowany w całej okazałości, w wiernych kolorach: stał przed grupą milicjantów, których twarze zastygły w wyrazie przerażenia.
W tej chwili wszyscy zaglądali mu przez ramię i szemrali ze zgrozą.
Uśmiechnięty Dwukwiat mrugnął porozumiewawczo i wydobył garść mniejszych monet, w których Rincewind poznawał już ćwierć rhinu.
— Miałem podobne kłopoty, kiedy zatrzymałem się na Brunatnych Wyspach — oświadczył Dwukwiat. — Myśleli, że ikonograf kradnie im kawałek duszy. Zabawne, co?
— Arg — odparł Rincewind. Ponieważ było to trochę za mało, by podtrzymać rozmowę, dodał jeszcze: — Nie jestem tu specjalnie podobny do siebie.
— Bardzo łatwo go obsługiwać. — Dwukwiat zignorował tę wypowiedź. — Popatrz, wystarczy nacisnąć ten guzik. Ikonograf sam załatwi resztę. Teraz ja stanę obok Hruna, a ty zrobisz obrazek.
Читать дальше