Wielu, bardzo wielu władców — dobrych, złych, a bardzo często martwych, z reguły wie, co się działo. Nieliczni potrafią, kosztem ogromnego wysiłku, wiedzieć, co się dzieje. Vetinari oba typy uważał za pozbawione ambicji.
— Słucham, doktorze Cruces — powiedział, nie podnosząc głowy. Skąd on to wie, u diabła? — pomyślał Cruces. Przecież jestem pewien, że nie wywołałem żadnego hałasu…
— Och, Havelock… — zaczął.
— Ma pan mi coś do powiedzenia, doktorze?
— On gdzieś… Gdzieś się zawieruszył.
— Tak. I bez wątpienia pilnie go szukacie. Doskonale. Miłego dnia. Przez cały czas patrycjusz nie odwracał głowy. Nie zadał sobie nawet trudu, by zapytać, co takiego się zawieruszyło. On to wie, do licha, myślał Cruces. Dlaczego nigdy nie można mu powiedzieć czegoś, czego już by nie wiedział?
Vetinari odłożył na jeden ze stosów kartkę papieru i sięgnął po następną.
— Wciąż pan tu jest, doktorze Cruces. — Mogę zapewnić, panie, że…
— Jestem pewien, że pan może. Bez wątpienia. Jest jednak drobny problem, który mnie intryguje.
— Tak, panie?
— Skąd on się wziął w budynku gildii, przez co mógł zostać skradziony? Dano mi do zrozumienia, że go zniszczono. Jestem przekonany, że wydałem rozkazy.
No tak, skrytobójca liczył, że akurat to pytanie nie padnie. Ale patrycjusz był zbyt dobry w tej grze.
— Tego… Uznaliśmy… to znaczy mój poprzednik uznał… że powinien służyć za ostrzeżenie i przykład.
Patrycjusz uniósł głowę i uśmiechnął się promiennie.
— Kapitalne! — stwierdził. — Zawsze głęboko wierzyłem w skuteczność przykładów. Jestem więc przekonany, że potraficie rozwiązać ten problem przy minimalnych komplikacjach.
— Oczywiście, panie — zapewnił posępnie skrytobójca. — Ale… Zaczęło się południe.
Południe w Ankh-Morpork zwykle trwa dłuższą chwilę, gdyż godzina dwunasta ustalana jest przez ogólny konsensus. Zwykle pierwszym dzwonem, który ją wybijał, był ten należący do Gildii Nauczycieli, w odpowiedzi na powszechne modły jej członków. Następnie zegar wodny w świątyni Pomniejszych Bóstw uruchamiał wielki gong z brązu. Czarny dzwon w świątyni Losu uderzał tylko raz, nieoczekiwanie, ale wtedy dźwięczał już srebrny, napędzany pedałami carillon w Gildii Błaznów, a gongi, dzwony i kuranty wszystkich gildii i świątyń kołysały się mocno i trudno było je odróżnić — z wyjątkiem pozbawionego serca, oktironowego dzwonu zwanego Starym Tomem na wieży zegarowej Niewidocznego Uniwersytetu, którego dwanaście odmierzonych ciszy na moment przytłumiło ogólny hałas.
W końcu, o kilka uderzeń za resztą, odzywał się dzwon Gildii Skrytobójców, który zawsze był ostatni.
Ozdobny słoneczny zegar obok patrycjusza brzęknął dwa razy i przewrócił się.
— Coś pan mówił? — zapytał uprzejmie patrycjusz.
— Kapitan Vimes — wyjaśnił Cruces — przejawia zainteresowanie.
— Coś podobnego. Ale to jego praca.
— Doprawdy? Muszę zażądać, by go odwołano.
Słowa przemknęły echem po ogrodzie. Kilka gołębi odfrunęło.
— Zażądać? — powtórzył słodkim głosem patrycjusz. Doktor Cruces cofnął się o krok.
— Jest przecież tylko sługą — tłumaczył rozpaczliwie. — Nie widzę powodu, by miał się zajmować sprawami, które go nie dotyczą.
— Ja sądzę raczej, że jest sługą prawa — oświadczył patrycjusz.
— To zwykły figurant i bezczelny zarozumialec!
— Coś podobnego. Nie doceniałem siły pańskich uczuć, doktorze. Ale skoro pan żąda, natychmiast przywołam go do porządku.
— Bardzo dziękuję.
— Nie ma o czym mówić. Niech pan mi nie pozwala się zatrzymywać.
Doktor Cruces odszedł w kierunku wskazanym lekkim gestem patrycjusza.
Vetinari pochylił się nad papierami i nawet nie podniósł wzroku, gdy rozległ się daleki, stłumiony krzyk. Sięgnął tylko po mały srebrny dzwonek.
Po chwili przybiegł urzędnik.
— Przynieś drabinę, dobrze, Drumknott? Doktor Cruces wpadł chyba do rowka granicznego.
* * *
Skobel tylnego wejścia do warsztatu krasnoluda Bjorna Młotokuja uniósł się, zgrzytnęły drzwi. Krasnolud wyszedł sprawdzić, czy nikogo nie ma, i zadrżał. Zamknął drzwi.
— Chłodny wiatr — stwierdził, zwracając się do drugiego obecnego w warsztacie. — Ale można sobie z tym poradzić.
Sklepienie warsztatu znajdowało się zaledwie pięć stóp nad podłogą. To dostatecznie wysoko dla krasnoluda.
AU, odezwał się głos, którego nikt nie usłyszał.
Młotokuj spojrzał na przedmiot zamocowany w imadle i sięgnął po śrubokręt.
AU.
— Zadziwiające — stwierdził. — Wydaje mi się, że poruszanie tej rury wzdłuż lufy zmusza te, hm, sześć komór do przesunięcia i podania nowej do, hm, otworu odpalającego. To dość oczywiste. Mechanizm spustowy to właściwie zwykłe pudełko z hubką i krzesiwo. Sprężyna… o tutaj… całkiem przerdzewiała. Łatwo ją wymienić. Wiesz — powiedział, unosząc głowę — to bardzo interesujące urządzenie. Razem z tymi alchemikaliami w rurkach i całą resztą. Taki prosty pomysł… To jakiś klaunowski aparat? Jakaś mechaniczna sztuczka?
Pogrzebał w wiadrze metalowych ścinków, znalazł kawałek stali i wybrał pilnik.
— Potem chciałbym zrobić parę szkiców — powiedział. Trzydzieści sekund później zabrzmiał huk i wzniósł się obłok dymu.
Bjorn Młotokuj podniósł się i potrząsnął głową.
— Mieliśmy szczęście — stwierdził. — Mógł się zdarzyć paskudny wypadek.
Spróbował dłonią odpędzić dym, po czym znów sięgnął po pilnik.
Dłoń przeszła mu przez narzędzie.
EHM.
Bjorn spróbował jeszcze raz.
Pilnik był niematerialny jak dym.
— Co jest…
EHM.
Właściciel dziwnego urządzenia wpatrywał się przerażony w coś leżącego na podłodze. Bjorn spojrzał także.
— Ojej… — powiedział. Zrozumienie, unoszące się na obrzeżach świadomości, wreszcie zajaśniało pełnym blaskiem. Tak to już jest ze śmiercią. Kiedy się komuś przytrafi, on sam zwykle dowiaduje się o tym pierwszy.
Gość porwał urządzenie z pulpitu i wcisnął je do worka. Rozejrzał się nerwowo, uniósł zwłoki pana Młotokuja i przez tylne drzwi powlókł w stronę rzeki.
Rozległo się ciche pluśnięcie, a przynajmniej odgłos tak bliski pluśnięcia, jak to tylko możliwe w Ankh.
— Niedobrze — westchnął Bjorn. — Przecież nie umiem pływać.
TO, OCZYWIŚCIE, NIE SPRAWI ŻADNYCH KŁOPOTÓW, zapewnił go Śmierć.
Bjorn spojrzał na niego.
— Jesteś niższy, niż sobie wyobrażałem.
JA KLĘCZĘ, PANIE MŁOTOKUJ.
— To paskudztwo mnie zabiło!
TAK.
— Pierwszy raz mnie coś takiego spotkało.
JAK WSZYSTKICH. ALE NIE OSTATNI, JAK PRZYPUSZCZAM.
Śmierć wyprostował się. Stuknęły stawy kolanowe. Nie zaczepiał już czaszką o sufit — nie było sufitu. Pomieszczenie rozwiewało się z wolna.
Istnieją bogowie krasnoludów. Krasnoludy nie są osobnikami z natury religijnymi, ale w świecie, gdzie kopalniane stemple mogą pęknąć bez najmniejszego ostrzeżenia, gdzie nagle może wybuchnąć metan, bogowie są potrzebni jako rodzaj nadprzyrodzonego odpowiednika kasku ochronnego. Poza tym, kiedy ktoś uderzy się w palec ośmiofuntowym młotem, przyjemnie jest rzucić jakieś bluźnierstwo. Tylko wyjątkowy ateista o bardzo zdecydowanych poglądach potrafi w takiej sytuacji podskakiwać, wsuwając dłoń pod pachę, i krzyczeć: „A niech to przypadkowe fluktuacje w kontinuum czasoprzestrzennym!”, albo „Aargh, prymitywna i przestarzała koncepcja na krzyżu!”.
Читать дальше