Taki prosty! Czemu go ukrywać? Pewnie dlatego że ludzie się bali. Ludzie zawsze boją się rzeczy, dających władzę. Robią się nerwowi.
Edward podniósł go, przez chwilę ważył w dłoni, po czym odkrył, że idealnie pasuje do ramienia i ręki.
„Jesteś mój.”
I to był — mniej więcej — koniec Edwarda d’Eatha. Coś jeszcze istniało przez pewien czas, ale czym było i w jaki sposób myślało, nie do końca mieści się w ludzkich kategoriach rozumienia.
* * *
Było już prawie południe. Sierżant Colon zabrał nowych rekrutów na strzelnicę przy Antałku. Vimes poszedł z Marchewą na patrol. Czuł, jak coś w nim się gotuje i przelewa na zewnątrz. Coś łechtało skorodowane, ale wciąż czynne instynkty, próbując zwrócić na siebie uwagę. Musiał być w ruchu. Marchewa mógł najwyżej dotrzymywać mu kroku.
Uczniowie wciąż sprzątali ulice wokół gildii.
— Skrytobójcy w biały dzień — burknął Vimes. — Aż dziwne, że nie rozpadają się w proch.
— To robią wampiry, panie kapitanie — poprawił go Marchewa.
— Ha! Masz rację. Skrytobójcy, licencjonowani złodzieje i przeklęte wampiry! Wiesz, chłopcze, kiedyś to było wspaniałe miasto.
Odruchowo weszli w zwykły rytm kroków… Przechadzali się.
— Kiedy mieliśmy królów, panie kapitanie?
— Królów? Królów? Nie, do licha!
Kilku skrytobójców obejrzało się ze zdziwieniem.
— Coś ci powiem — podjął Vimes. — Monarcha jest władcą absolutnym, tak? Głównym szefem…
— Chyba że jest królową — wtrącił Marchewa.
Vimes spojrzał na niego niepewnie, po czym skinął głową.
— Owszem, albo główną szefettą…
— Nie, to pasuje raczej do młodych kobiet. Królowa jest zwykle starsza. Musiałaby być… szefessą? Nie, to raczej młode księżniczki. Jak by to… Chyba szeferiną.
Vimes przystanął. To chyba coś w atmosferze miasta, pomyślał. Gdyby Stwórca powiedział w Ankh-Morpork: „Niech się stanie światło”, nie posunąłby się już dalej, bo ludzie zaczęliby pytać: „A jakiego koloru?”.
— Najwyższym władcą, tak? — podsumował, ruszając przed siebie.
— Tak.
— Ale to niesłuszne, rozumiesz? Żeby jeden człowiek miał władzę nad życiem i śmiercią.
— Ale jeśli jest dobrym człowiekiem… — zaczął Marchewa.
— Co? Co?! No dobrze. Przyjmijmy, że jest dobrym człowiekiem. Ale jego zastępca też jest dobrym człowiekiem. Miejmy taką nadzieję. Bo on też jest najwyższym władcą, w imieniu króla. I reszta dworu… też muszą być dobrymi ludźmi. Bo jeśli choć jeden z nich jest człowiekiem złym, w rezultacie rodzi się korupcja i kumoterstwo.
— Patrycjusz jest najwyższym władcą — zauważył Marchewa. Skinął głową przechodzącemu trollowi. — Dzień dobry, panie Karbunkuł.
— Ale nie nosi korony, nie siedzi na tronie i nie tłumaczy ci, że powinien rządzić — wyjaśnił Vimes. — Nienawidzę tego drania. Ale jest uczciwy. Uczciwy jak korkociąg.
— Mimo wszystko dobry człowiek na tronie…
— Tak. A potem co? Królowanie zatruwa ludzkie umysły, mój chłopcze. Porządni ludzie zaczynają kłaniać się i dygać tylko dlatego, że czyjś ojciec był większym morderczym sukinsynem niż ich ojciec. Posłuchaj mnie tylko! Kiedyś pewnie mieliśmy dobrych królów. Ale królowie płodzą innych królów. Krew robi swoje i w końcu dostajesz bandę aroganckich, morderczych sukinsynów! Takich, co to ścinają głowy królowym i co pięć minut walczą ze swoimi kuzynami! To trwało całe wieki! Aż pewnego dnia jakiś człowiek powiedział: „Dosyć już królów!”, powstaliśmy i walczyliśmy z przeklętymi arystokratami, ściągnęliśmy króla z tronu i zawlekliśmy go na plac Sator, a tam odrąbaliśmy mu ten jego paskudny łeb! Dobra robota!
— A niech mnie… — westchnął z podziwem Marchewa. — Kto to był?
— Kto?
— Ten człowiek, który powiedział: „Dosyć już królów”. Ludzie się im przyglądali. Twarz Vimesa, czerwona z gniewu, stała się czerwona z zakłopotania. Jednak odcień nie zmienił się zbytnio.
— Och… Był… był wtedy komendantem Straży Miejskiej — wymamrotał. — Nazywali go Kamienną Gębą.
— Nigdy o nim nie słyszałem.
— On, tego… nieczęsto występuje w podręcznikach historii — wyjaśnił Vimes. — Czasami musi się zdarzyć wojna domowa, a czasami potem lepiej jest udawać, że nic nie zaszło. Ludzie muszą wykonać jakieś zadanie, a później powinni być zapomniani. To on wzniósł topór, rozumiesz. Nikt inny nie chciał tego zrobić. W końcu chodziło o królewską szyję. Królowie są… wyjątkowi. — Niemal wypluł to ostatnie słowo. — Nawet kiedy widzieli już… prywatne pomieszczenia i zebrali… kawałki. Nawet wtedy. Nikt nie chciał oczyścić świata. Ale on chwycił topór, przeklął ich wszystkich i zrobił, co należało.
— Który to był król? — spytał Marchewa.
— Lorenzo Łagodny — odparł z roztargnieniem Vimes.
— Widziałem jego portret w pałacowym muzeum. Gruby staruszek. Otoczony przez gromadę dzieci.
— O tak — zgodził się ostrożnie Vimes. — Bardzo lubił dzieci. Marchewa pomachał ręką parze krasnoludów.
— Nie wiedziałem o tym — stwierdził. — Myślałem, że wybuchła jakaś haniebna rebelia czy coś w tym rodzaju.
Vimes wzruszył ramionami.
— Można to znaleźć w książkach historycznych, jeśli się umie szukać.
— I to był koniec królów w Ankh-Morpork?
— Nie, ocalał jeszcze jeden syn, o ile pamiętam. I paru obłąkanych krewnych. Wygnano ich. To podobno straszny los dla królewskiego rodu. Ja tam nie uważam, żeby był taki straszny.
— A ja chyba tak. Pan przecież lubi to miasto, kapitanie.
— Niby tak. Ale gdybym miał wybierać między wygnaniem a odrąbaniem głowy… to podajcie moją walizkę. Nie, królów pozbyliśmy się na dobre. Ale miasto działało.
— Wciąż działa.
Minęli już Gildię Skrytobójców i szli obok wysokich, ponurych murów Gildii Błaznów stojącej przy sąsiedniej ulicy.
— Nie. Ono tylko toczy się z rozpędu. Popatrz tam. Marchewa posłusznie uniósł głowę.
Przy rogu Broad-Wayu i Alchemików wznosił się znajomy budynek. Miał ozdobną, ale pokrytą brudem fasadę. Dach skolonizowały gargulce.
Wykute nad wejściem motto głosiło pokruszonymi literami:
DESZCZ NI ŚNIEG, NI MROK NOCY NIE PSZESZKODZOM POSŁAŃCOM W WYPEŁNIENIU OBOWIONZKU.
W lepszych czasach mogło to być prawdą, ale ostatnio ktoś uznał za stosowne przybić do muru załącznik o treści:
ALE LEPIEJ NIE PYTAJ O:
skały
trolle z kijami
wszelkiego typu smoki
panią Cake
wjelkie zielone stwory z zembami
dowolne odmiany czarnych psów z pomarańczowymi brwiami
stada spanieli
mgłę
panią Cake
— Rozumiem — rzekł Marchewa. — Królewska Poczta.
— Urząd Pocztowy — poprawił go Vimes. — Dziadek opowiadał, że kiedyś można było nadać tu list i w ciągu miesiąca docierał na miejsce, bez opóźnienia. Nie trzeba było czekać na przejeżdżającego krasnoluda i mieć nadzieję, że mały drań nie zje przesyłki, zanim… — przerwał nagle. — Tego. Przepraszam. Nie chciałem cię urazić.
— Nic nie szkodzi — zapewnił grzecznie Marchewa.
— Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko krasnoludom. Zawsze powtarzałem, że trzeba by długo szukać, żeby znaleźć lepiej wykwalifikowanych, praworządnych i pracowitych…
— …małych drani?
— Tak. Nie! Przeszli się dalej.
— Ta pani Cake — zaczął Marchewa. — Z pewnością bardzo stanowcza osoba, prawda?
Читать дальше