Bjorn nie marnował czasu na pytania. Wiele spraw staje się bardziej pilnych, kiedy się już zginie.
— Wierzę w reinkarnację — oznajmił. WIEM.
— Starałem się żyć przyzwoicie. Czy to pomoże?
NIE JA O TYM DECYDUJĘ. Śmierć odchrząknął. OCZYWIŚCIE, SKORO PAN WIERZY W REINKARNACJĘ, PANIE MŁOTOKUJ… BĘDZIE PAN JAK NA NOWO WYKUTY.
Odczekał chwilę.
— Tak, to prawda — przyznał Bjorn.
Krasnoludy znane są ze swego poczucia humoru… w pewnym sensie. Ludzie wskazują ich palcami i mówią: „Te małe dranie nie mają poczucia humoru”.
HM… CZYW MOJEJ WYPOWIEDZI BYŁO COŚ ZABAWNEGO?
— No… Nie, raczej nie. Nie zauważyłem.
TO TAKA GRA SŁÓW. NA NOWO WYKUTY. MŁOTEM. MŁOTOKUJ.
— I co?
NIE ZROZUMIAŁ PAN?
— Niestety.
CÓŻ…
— Przykro mi.
ZASUGEROWANO MI, ŻE POWINIENEM ZADBAĆ, BY PRZY TAKICH OKAZJACH NIECO POPRAWIĆ NASTRÓJ.
— Wykuty?
TAK.
— Pomyślę nad tym.
DZIĘKUJĘ.
* * *
— No dobra — rzekł sierżant Colon. — Rekruci, to jest wasza pałka służbowa. — Przerwał na chwilę, sięgając pamięcią do czasów służby wojskowej. — Będziecie o nią dbać. Będziecie z nią spać, z nią jeść…
— Przepraszam.
— Kto to powiedział?
— Tu, na dole. Młodszy funkcjonariusz Cuddy. — Słucham, rekrucie.
— Jak mamy nią jeść, sierżancie?
Rozpędzona machina wymowy sierżanta Golona wyhamowała nagle. Miał swoje podejrzenia co do młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego. Podejrzewał mianowicie, że młodszy funkcjonariusz Cuddy jest wichrzycielem.
— Co?
— No, czy mamy jej używać jako noża, widelca, czy może przeciąć na pół, żeby dostać pałeczki? Czy jak?
— O czym ty gadasz?
— Przepraszam, sierżancie.
— O co jeszcze chodzi, młodsza funkcjonariusz Angua?
— Jak dokładnie mamy z nią spać?
— No więc… chodziło mi o to, że… Kapral Nobbs, w tej chwili przestańcie chichotać!
Colon poprawił półpancerz i zdecydował, by zmienić temat dyskusji.
— Tutaj widzicie kukłę, manekina czy też sylwetkę — rzekł, wskazując mniej więcej humanoidalny kształt wykonany ze skóry wypchanej sianem i osadzony na paliku. — Znany pod imieniem Artura, do użytku przy ćwiczeniach z bronią. Młodsza funkcjonariusz Angua, wystąp. Powiedzcie no, młodsza funkcjonariusz, czy bylibyście w stanie zabić człowieka?
— A jak długo mogę próbować?
Nastąpiła przerwa w ćwiczeniach, podczas której podnosili z ziemi kaprala Nobbsa i klepali go po plecach, dopóki się nie uspokoił.
— Wracamy do zajęć! — zawołał w końcu Colon. — Macie teraz chwycić swoją pałkę o tak, na raz podejść szybko do Artura i na dwa stuknąć go w głowę. Raz… dwa…
Pałka odbiła się od Arturowego hełmu.
— Bardzo dobrze, zjedna poprawką. Ktoś wie, o co mi chodzi?
Pokręcili głowami.
— Od tyłu — wyjaśnił sierżant. — Uderzacie ich od tyłu. Po co narażać się na kłopoty, prawda? Teraz wy, młodszy funkcjonariusz Cuddy.
— Ale sierżancie…
— Wykonać! Patrzyli.
— Może przynieść mu stołek? — zaproponowała Angua po krępujących piętnastu sekundach.
Detrytus parsknął.
— On za mały, żeby strażnik — powiedział.
Młodszy funkcjonariusz Cuddy przestał podskakiwać.
— Przepraszam, sierżancie — wysapał. — Krasnoludy robią to inaczej.
— Ale strażnicy robią to właśnie tak — odparł Colon. — Teraz młodszy funkcjonariusz Detrytus… nie salutować… Wy spróbujcie.
Detrytus chwycił pałkę między coś, co technicznie było jego kciukiem i palcem wskazującym, po czym uderzył Artura w hełm. Spojrzał w zadumie na ułamek pałki. Potem zacisnął swoją — z braku lepszego określenia — pięść i walił Artura w to, co było głową, do chwili kiedy wbił palik na trzy stopy w ziemię.
— Teraz krasnolud, on spróbuje — rzekł.
Na kolejne pięć sekund zapadło pełne zakłopotania milczenie. Sierżant Colon odchrząknął.
— No tak. Możemy go chyba uznać za dokładnie zatrzymanego — stwierdził. — Kapralu Nobbs, proszę zanotować: młodszego funkcjonariusza Detrytusa… nie salutować… obciążyć sumą jednego dolara za stratę pałki. Poza tym po wszystkim macie jeszcze mieć możliwość zadawania im pytań.
Zerknął na szczątki Artura.
— Myślę, że pora już zademonstrować wam trudną sztukę łucznictwa.
* * *
Lady Sybil Ramkin spoglądała na smętny skórzany pasek, który był wszystkim, co pozostało po nieszczęsnym Chubbym. — Kto mógł zrobić coś takiego biednemu smokowi? — zapytała.
— Staramy się to odkryć — zapewnił Vimes. — Sądzimy… Sądzimy, że został może przywiązany do muru i wtedy wybuchł.
Marchewa przechylił się nad ścianą zagrody.
— Kuci-kuci-kuu — powiedział. Przyjazny ogień spalił mu brwi.
— Przecież był oswojony i spokojny — ciągnęła lady Ramkin. — Muchy by nie skrzywdził.
— Jak można spowodować wybuch smoka? — zapytał Vimes. — Można na przykład go kopnąć?
— Na pewno — przyznała Sybil. — Tyle że wtedy stracisz nogę.
— Więc to nie to. Jakiś inny sposób? Tak żeby samemu nie ucierpieć?
— Właściwie nie. Już łatwiej go skłonić, żeby sam eksplodował. Naprawdę, Sam, nie lubię mówić o…
— Muszę to wiedzieć.
— Cóż… O tej porze roku samce walczą ze sobą nawzajem. Próbują wydać się jak największe, rozumiesz. Dlatego zawsze staram się trzymać je osobno.
Vimes pokręcił głową.
— Tam był tylko jeden smok — przypomniał.
Za nimi Marchewa pochylił się nad następną zagrodą, gdzie gruszkowaty smoczy samiec otworzył jedno oko i spojrzał na niego leniwie.
— Grzeczny smoczek — wymruczał Marchewa. — Czekaj, mam gdzieś kawałek węgla…
Smok otworzył drugie oko, zamrugał i nagle rozbudził się całkowicie. Skoczył na tylne łapy. Uszy spłaszczyły się, nozdrza rozszerzyły, skrzydła rozwinęły na pełną rozpiętość. Nabrał tchu. Z żołądka dobiegł bulgot płynących kwasów, gdy otworzyły się śluzy i zawory. Stopy oderwały się od ziemi, pierś wypięła…
Vimes skoczył, trafił Marchewę na wysokości pasa i powalił na ziemię.
Smok w zagrodzie zamrugał. Wróg zniknął tajemniczo… Przestraszył się!
Zwierzę uspokoiło się, wypuszczając z paszczy strugę ognia.
Vimes przestał osłaniać głowę i przetoczył się na bok.
— Dlaczego pan to zrobił, kapitanie? — zdziwił się Marchewa. — Przecież nie…
— On atakował smoka! — zawołał Vimes. — Takiego, który by się nie cofnął!
Podniósł się na kolana i stuknął w pancerz Marchewy.
— Idealnie wypolerowałeś tę zbroję. Mógłbym się w niej przejrzeć. I wszystko inne też.
— No tak, oczywiście, o tym nie pomyślałam — przyznała lady Sybil. — Wszyscy wiedzą, że trzeba trzymać smoki z dala od luster.
— Lustra — powtórzył Marchewa. — Zaraz, przecież odłamki…
— Tak — zgodził się Vimes. — Pokazał Chubby’emu lustro.
— I biedaczysko próbował wydać się większy, niż był naprawdę — domyślił się Marchewa.
— Mamy tu do czynienia ze zboczonym umysłem — oznajmił Vimes.
— Nie! Naprawdę pan tak myśli?
— Tak.
— Ale… Nie… To niemożliwe. Przecież Nobby był z nami przez cały czas.
— Nie z Nobbym — rzucił niechętnie Vimes. — Cokolwiek mógłby zrobić ze smokiem, wątpię, czy skłoniłby go do wybuchu. Mój chłopcze, na tym świecie zdarzają się ludzie jeszcze dziwniejsi od kaprala Nobbsa.
Читать дальше