Twarz Marchewy zastygła powoli w wyrazie zdumienia i grozy.
— Niesamowite — szepnął.
* * *
Sierżant Colon rozejrzał się po strzelnicy. Potem zdjął hełm i otarł czoło. — Myślę, że młodsza funkcjonariusz Angua powinna zrezygnować z ćwiczeń, dopóki się nie nauczy, jak usuwać z drogi… siebie.
— Przepraszam, sierżancie.
Podeszli do Detrytusa, który stał zakłopotany obok stosu połamanych łuków. Kusze nie wchodziły w grę — w jego masywnych dłoniach wyglądały jak spinki do włosów. W teorii powinien ze śmiertelną skutecznością używać długiego łuku — gdy tylko nauczy się, kiedy przerwać naciąganie cięciwy.
Detrytus wzruszył ramionami.
— Przepraszam pana — rzekł. — Łuki to nie broń trolli.
— Ha! — burknął niechętnie Colon. — A co do was, młodszy funkcjonariuszu Cuddy…
— Jakoś nie mogę załapać tego numeru z celowaniem, sierżancie.
— Myślałem, że krasnoludy są znane ze swych talentów bojowych.
— Tak, ale… nie tych talentów.
— Z zasadzek — mruknął Detrytus.
A ponieważ był trollem, jego pomruk odbił się echem od dalekich budynków. Cuddy zjeżył brodę.
— Ty kłamliwy trollu, niech tylko…
— Spokój! — zawołał szybko Colon. — Chyba na tym zakończymy szkolenie. Będziecie musieli, no… dokształcać się po drodze. Jasne?
Westchnął. Nie był człowiekiem okrutnym, ale przez całe życie służył albo jako żołnierz, albo strażnik. Teraz czuł się wykorzystywany. W przeciwnym razie nie powiedziałby tego, co właśnie powiedział.
— Nie wiem, naprawdę nie wiem. Kłócicie się między sobą, łamiecie własną broń… Znaczy, kogo właściwie chcemy tu oszukiwać? Już prawie południe, weźcie sobie parę godzin wolnego, zobaczymy się wieczorem. Jeśli uważacie, że warto zjawiać się na posterunku.
Coś brzęknęło — to kusza Cuddy’ego wystrzeliła mu w ręku. Bełt świsnął koło ucha kaprala Nobbsa i wylądował w rzece, gdzie utknął.
— Przepraszam — powiedział Cuddy.
— Tsk, tsk… — rzucił Colon.
To było najgorsze. Lepiej, gdyby krasnoludowi nawymyślał. Gdyby uznał, że Cuddy wart jest przekleństwa.
Odwrócił się i odszedł w stronę Pseudopolis Yard. Usłyszeli, jak mruczy coś pod nosem.
— Co powiedział? — zainteresował się Detrytus.
— Ładnych chłopów mi dali — odparła Angua i zaczerwieniła się.
Cuddy splunął na ziemię, co nie trwało długo z powodu jej niewielkiego oddalenia. Potem sięgnął pod płaszcz i wydobył — niczym iluzjonista wyjmujący królika rozmiaru 10 z kapelusza rozmiaru 5 — swój obosieczny topór bojowy. I ruszył biegiem.
Nim dotarł do swego dziewiczego celu, mknął już jak błyskawica. Świsnęło i manekin eksplodował niczym atomowy stos siana.
Pozostała dwójka podeszła wolniej, by obejrzeć efekty. Niewielkie strzępki wolno opadały na ziemię.
— Tak, niby w porządku — przyznała Angua. — Ale mówił przecież, że potem mamy mieć możliwość zadawania im pytań.
— Ale nie mówił, że mają być w stanie odpowiadać — zauważył ponuro Cuddy.
— Młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego obciążyć sumą jednego dolara za stratę celu — powiedział Detrytus, który miał już jedenaście dolarów długu za łuki.
— Jeśli warto się zjawiać! — Cuddy znowu ukrył gdzieś topór. — Gatunkista!
— Na pewno nie miał nic złego na myśli — uspokajała go Angua.
— Dobrze ci mówić, tobie to nie przeszkadza — burknął Cuddy.
— Dlaczego?
— Bo ty chłop — wyjaśnił Detrytus.
Angua była dostatecznie inteligentna, żeby przemyśleć ten zarzut, zanim odpowie.
— Raczej chłopka — poprawiła.
— Na jedno wychodzi.
— Tylko w sensie ogólnym. Chodźcie, napijemy się czegoś. Ulotne poczucie wspólnoty wobec przeciwności losu minęło.
— Pić z trollem?
— Pić z krasnoludem?
— No dobrze — przerwała im Angua. — A może tak ty i ty pójdziecie się napić ze mną?
Zdjęła hełm i potrząsnęła włosami. Żeńskie trolle nie mają włosów, choć te, którym dopisze szczęście, hodują czasem na głowach delikatny mech. Natomiast kobiety krasnoludów liczą raczej na komplementy związane z jedwabistością brody, nie fryzury. Ale całkiem możliwe, że widok Angui wykrzesał drobne iskierki jakiejś wspólnej, kosmicznej samczości.
— Właściwie nie zdążyłam się jeszcze rozejrzeć — powiedziała. — Ale widziałam sensowne miejsce przy Błyskotnej.
To oznaczało, że muszą przejść na drugą stronę rzeki. I przynajmniej dwójka z nich starała się wywrzeć na przechodniach wrażenie, że nie idą razem z przynajmniej jednym z pozostałej dwójki. To z kolei znaczyło, że rozglądali się z desperacką nonszalancją.
Co doprowadziło do tego, że Cuddy zauważył krasnoluda w wodzie.
Jeśli można to nazwać wodą.
Jeśli nadal można go nazwać krasnoludem.
Spojrzeli w dół.
— Wiecie — zauważył po chwili Detrytus — on wygląda jak ten krasnolud, co robi broń przy Szronowej.
— Bjorn Młotokuj? — podpowiedział Cuddy.
— On. Tak.
— To rzeczywiście trochę go przypomina — zgodził się Cuddy, wciąż lodowatym tonem. — Ale niezupełnie.
— O co ci chodzi? — nie zrozumiała Angua.
— O to, że pan Młotokuj nie miał takiej strasznie wielkiej dziury w miejscu, gdzie normalnie jest pierś.
* * *
Czy on w ogóle śpi? — zastanawiał się Vimes. Czy ten przeklęty typ kiedyś kładzie głowę na poduszce? Czy jest gdzieś pokój, w którym na drzwiach wisi czarny szlafrok? Zastukał do drzwi Podłużnego Gabinetu.
— Witam, kapitanie — rzucił patrycjusz, unosząc głowę znad papierów. — Jest pan niezwykle szybki.
— Szybki?
— Dostał pan moją wiadomość?
— Nie. Byłem… zajęty.
— Doprawdy? A cóż pana zajmowało?
— Ktoś zabił pana Młotokuja. Gruba ryba wśród krasnoludów. Został… zastrzelony, chyba z jakiejś machiny oblężniczej, i wrzucony do rzeki. Właśnie go wyłowiliśmy. Szedłem zawiadomić jego żonę. Mieszka gdzieś przy Melasy. I wtedy pomyślałem, że skoro już przechodzę…
— To bardzo nieszczęśliwy wypadek — zauważył patrycjusz.
— Dla pana Młotokuja z całą pewnością. Patrycjusz oparł się wygodnie i spojrzał na Vimesa.
— Niech pan opowie — rzekł — jak został zabity.
— Nie wiem. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Miał w piersi taką wielką dziurę… Ale dowiem się, co to było.
— Hm… Czy wspominałem, że dziś rano odwiedził mnie doktor Cruces?
— Nie, sir.
— Był niezwykle… zatroskany.
— Tak jest.
— Myślę, że go pan zirytował.
— Tak, sir?
Zdawało się, że patrycjusz podjął decyzję. Przysunął krzesło do biurka.
— Kapitanie Vimes…
— Tak jest?
— Wiem, że pojutrze przechodzi pan w stan spoczynku, a więc czuje się pan odrobinę… podekscytowany. Ale dopóki pozostaje pan kapitanem Nocnej Straży, chciałbym, żeby przestrzegał pan dwóch bardzo konkretnych instrukcji…
— Tak jest.
— Przerwie pan wszelkie dochodzenia w sprawie tej kradzieży w Gildii Skrytobójców. Rozumie pan? To wewnętrzna sprawa gildii.
— Sir… — Vimes starał się zachować nieruchomą twarz.
— Chcę wierzyć, że niedopowiedziane słowo w tej uwadze brzmiało „tak”, kapitanie.
— Sir.
— I w tej również. A co do nieszczęsnego pana Młotokuja… Ciało zostało odkryte niedawno?
— Tak, sir.
— A więc nie leży w zakresie pańskiej jurysdykcji.
Читать дальше