— Co? Sir?
— Zajmie się tym dzienna zmiana.
— Przecież nigdy nie dbaliśmy o te ograniczenia „poza godzinami dnia”!
— Mimo to, w obecnych okolicznościach, polecę kapitanowi Quirke, by przejął dochodzenie. Jeśli okaże się ono konieczne.
Jeśli okaże się konieczne, myślał Vimes. Jeśli ludzie nie kończą z dziurą na połowę piersi całkiem przypadkiem. Może od uderzenia meteoru?
Odetchnął głęboko, pochylił się i oparł dłonie na biurku patrycjusza.
— Majonez Quirke nie potrafiłby znaleźć własnego tyłka, nawet gdyby mu dać atlas. I nie ma pojęcia, jak rozmawiać z krasnoludami. Nazywa ich żwirojadami! To moi ludzie znaleźli ciało. I podpada pod moją jurysdykcję!
Patrycjusz zerknął na dłonie Vimesa.
Vimes zdjął je z biurka, jakby blat nagle rozpalił się do czerwoności.
— Nocna Straż. Tym właśnie pan jest, kapitanie. Pańskie obowiązki dotyczą godzin ciemności.
— Tutaj chodzi o krasnoludy! Jeśli nie załatwimy tego jak trzeba, wezmą sprawiedliwość we własne ręce! A to zwykle oznacza odrąbanie łba najbliższemu trollowi! I do tego chce pan posłać Quirke’a?
— Wydałem panu rozkaz, kapitanie.
— Ale…
— Może pan odejść. — Nie można…
— Powiedziałem: może pan odejść, kapitanie Vimes!
— Sir…
Vimes zasalutował, po czym odwrócił się i wymaszerował z gabinetu. Zamknął drzwi ostrożnie, tak że ledwie stuknęły.
Patrycjusz słyszał, jak huknął pięścią o ścianę w korytarzu. Vimes nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ściany przed Podłużnym Gabinetem znaczyło kilka ledwie widocznych wgnieceń; ich głębokość odpowiadała jego stanowi emocjonalnemu w danej chwili.
Sądząc po odgłosie, do tego trzeba będzie wezwać tynkarza.
Lord Vetinari pozwolił sobie na lekki, pozbawiony wesołości uśmieszek.
Miasto działało. Było samoczynnie regulowanym zespołem gildii połączonych żelaznymi prawami wzajemnych korzyści — i działało. Na ogół. Zwykle. Normalnie.
Na pewno nie potrzebowało jakiegoś strażnika, który kręciłby się i budził niepokój, niczym spuszczony z uwięzi… spuszczony… spuszczona katapulta oblężnicza.
Normalnie.
Wyglądało na to, że Vimes osiągnął odpowiedni stan emocjonalny. Przy odrobinie szczęścia rozkazy powinny doprowadzić do pożądanych skutków.
* * *
W każdym dużym mieście jest taki bar. Bar, gdzie piją gliny. Strażnicy po służbie rzadko zaglądali do przyjemniejszych lokali — zbyt łatwo było tam zobaczyć coś, co znowu posłałoby ich na służbę [9] Samobójstwo na przykład. Morderstwo w Ankh-Morpork zdarzało się raczej rzadko, ale było wiele samobójstw. Zapuszczać się nocą w zaułki na Mrokach to samobójstwo. Poprosić o małego drinka w barze dla krasnoludów to samobójstwo. Powiedzieć „Masz kamienie we łbie” do trolla to samobójstwo. Łatwo jest popełnić samobójstwo w Ankh-Morpork, jeśli się nie uważa.
. Dlatego zwykle chodzili Pod Kubeł przy Błyskotnej. Tawerna była mała, niska, a obecność strażników miejskich zniechęcała innych gości, ale pan Cheese, właściciel, nie przejmował się tym specjalnie. Nikt nie pije tak jak gliniarz, który za dużo widział, żeby zostać trzeźwy.
Marchewa przeliczył monety na ladzie.
— To będą trzy piwa, jedno mleko, jedna płynna siarka z koką i kwasem fosforowym…
— I parasolką — uzupełnił Detrytus.
— …i Powolne Swobodne Podwójne Entendre z lemoniadą.
— I sałatką owocową w środku — dodał Nobby.
— Hau?
— I trochę piwa w miseczce — zamówiła Angua.
— Ten piesek wyraźnie cię polubił — zauważył Marchewa.
— Rzeczywiście. Nie mam pojęcia dlaczego. Drinki stanęły na barze. Popatrzyli na nie. Wypili.
Pan Cheese, który znał gliny, bez słowa napełnił szklanki i izolowany kubek Detrytusa.
Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.
— Wiecie? — odezwał się po chwili Colon. — Złości mnie, ale naprawdę złości, że tak cisnęli go do wody. Znaczy, nawet nie obciążyli kamieniami. Zwyczajnie go wyrzucili. Jakby nie miało znaczenia, czy ktoś go znajdzie. Wiecie, o co mi chodzi?
— Mnie bardziej złości — wtrącił Cuddy — że to był krasnolud.
— A mnie, że ktoś go zamordował — odparł Marchewa.
Pan Cheese znów przeszedł wzdłuż baru. Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.
Wbrew wszelkim sugestiom morderstwo nie było w Ankh-Morpork częstym zjawiskiem. Jak już wspomniano, istniało wiele sposobów mimowolnego popełnienia samobójstwa. W sobotnie noce zdarzały się też awantury domowe, kiedy ludzie szukali tańszej alternatywy rozwodu. To wszystko się działo, ale tam przynajmniej był jakiś logiczny powód, choćby ł całkiem nielogiczny.
— Wielki człowiek wśród krasnoludów ten Młotokuj — stwierdził Marchewa. — I dobry obywatel. Nie z tych, co to ciągle robią problemy, jak pan Wręcemocny.
— Ma warsztat przy Szronowej — przypomniał Nobby.
— Miał — poprawił go sierżant Colon. Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.
— A ja bym chciała się dowiedzieć czegoś innego — odezwała się Angua. — Co wybiło w nim taką dziurę?
— Nigdy czegoś takiego nie widziałem — przyznał Colon.
— Chyba ktoś powinien iść i zawiadomić panią Młotokujową — zauważyła Angua.
— Kapitan Vimes się tym zajął — rzeki Marchewa. — Powiedział, że nikogo nie mógłby o to prosić.
— Lepiej on niż ja — zgodził się z powagą Colon. — Nie poszedłbym tam nawet za skarby świata. Te małe dranie potrafią być straszne, kiedy się rozzłoszczą.
Wszyscy ponuro pokiwali głowami, łącznie z małym draniem i większym małym draniem przez adopcję.
Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.
— Nie powinniśmy szukać tego, kto to zrobił? — zapytała znowu Angua.
— Po co? — zdziwił się Nobby.
Raz czy dwa otworzyła i zamknęła usta, nim wreszcie odpowiedziała:
— Bo mógłby spróbować jeszcze raz.
— To nie było skrytobójstwo, prawda? — upewnił się Cuddy.
— Nie — zgodził się Marchewa. — Oni zawsze zostawiają notkę. Zgodnie z prawem.
Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.
— Co za miasto — westchnęła Angua.
— Ale wszystko działa. To jest właśnie zabawne — odparł Marchewa. — Wiesz, kiedy wstąpiłem do straży, byłem taki naiwny, że aresztowałem przewodniczącego Gildii Złodziei za kradzież.
— Jak dla mnie, całkiem rozsądnie.
— Miałem potem trochę kłopotów.
— Widzisz — wyjaśnił Colon — złodzieje są tutaj zorganizowani. Znaczy się, działają oficjalnie. Pewien zakres kradzieży jest dozwolony. Chociaż ostatnio nie pracują zbyt dużo. Jeśli płacić im niewielki datek raz w roku, dają pokwitowanie i zostawiają w spokoju. Obie strony oszczędzają sobie czasu i trudu.
— I wszyscy złodzieje są członkami?
— O tak — zapewnił Marchewa. — W Ankh-Morpork nie da się kraść bez zezwolenia gildii. Chyba że ktoś ma szczególny talent.
— Dlaczego? I co wtedy? Jaki talent?
— Na przykład potrafi przeżyć, wisząc głową w dół na którejś z miejskich bram, z uszami przybitymi do kolan.
— To straszne — szepnęła po chwili Angua.
— Owszem, wiem — zgodził się Marchewa. — Ale rzecz w tym, że to działa. Wszystko działa. Gildie, przestępczość zorganizowana i wszystko. Jakoś funkcjonuje.
— Ale dla pana Młotokuja nie zadziałało — przypomniał Colon.
Popatrzyli na swoje drinki. Bardzo powoli, niczym potężna sekwoja wykonująca swój pierwszy krok ku zmartwychwstaniu jako miliony ulotek „Ratujmy drzewa”, Detrytus runął na plecy, wciąż ściskając swój kubek. Poza zmianą pozycji o dziewięćdziesiąt stopni nie poruszył nawet palcem.
Читать дальше