* * *
Zawsze potem trudno było sobie przypomnieć, jak wyglądał świat, kiedy ona znajdowała się „dans une certaine condition”, jak to delikatnie określała jej matka.
Pamiętała na przykład, że widziała zapachy. Ulice i budynki… istniały, naturalnie, ale tylko jako szare, monochromatyczne tło, a na nim dźwięki i — tak — zapachy płonęły niczym jaskrawe linie… barwnego ognia i chmury… no, barwnego dymu.
O to wiśnie chodzi. Na tym się wszystko załamywało. Potem nie miała już odpowiednich słów, żeby opisać to, co słyszała i czuła. Gdyby człowiek mógł choćby na moment zobaczyć wyraźnie ósmy kolor, a potem opisać go po powrocie do siedmiobarwnego świata, mówiłby, że to… „coś w rodzaju zielono-fioletowego”. Doświadczenia niełatwo się przenoszą z jednego gatunku na drugi.
Czasami, choć niezbyt często, Angua uważała, że ma szczęście i widzi oba światy. Zawsze też było te dwadzieścia minut po Przemianie, kiedy wszystkie zmysły są wyczulone, a świat jarzy się w pasmach widm niczym tęcza. To wspomnienie niemal wynagradzało jej niewygody.
Istnieją różne odmiany wilkołaków. Niektórzy muszą jedynie golić się co godzinę i nosić kapelusz, żeby ukryć uszy. Uchodzą za prawie normalnych.
Ale ona i tak ich rozpoznawała. Wilkołaki potrafią zauważyć inne wilkołaki nawet wśród tłumu na ulicy. Zdradzało je coś dziwnego w oczach. Oczywiście, jeśli było dość czasu, dało się zauważyć inne charakterystyczne cechy. Wilkołaki mieszkały samotnie i nie podejmowały prac, które wymagały bliskiego kontaktu ze zwierzętami. Obficie używały perfum lub płynu po goleniu i były bardzo wybredne, jeśli chodzi o jedzenie. I prowadziły dzienniki z fazami księżyca wyraźnie zaznaczonymi czerwonym atramentem.
Życie wilkołaka na wsi jest trudne. Wystarczy, że zginęła gdzieś kura, a natychmiast stawał się podejrzanym numer jeden. Wszyscy twierdzili, że w mieście jest łatwiej.
Z pewnością było tu porażająco.
Angua widziała naraz kilka ostatnich godzin ulicy Wiązów. Strach opryszka był gasnącą pomarańczową linią. Ślad Marchewy to rozszerzająca się bladozielona chmura z odcieniem sugerującym, że jest lekko zaniepokojony; towarzyszyły jej dodatkowe tony starej skóry i proszku do polerowania zbroi. Inne tropy, słabe i mocne, przecinały ulicę tam i z powrotem.
Jeden przypominał stary dywanik z wygódki.
— Cześć, suczko — odezwał się jakiś głos z tyłu.
Odwróciła głowę. W psim systemie widzenia Gaspode nie wyglądał lepiej, tyle że teraz był również ośrodkiem chmury zmieszanych odorów.
— Aha. To ty.
— Zgadza się. — Gaspode podrapał się gorączkowo. Spojrzał na nią z nadzieją. — Tylko pytam, rozumiesz, chcę załatwić tę sprawę od razu, dla samej zasady, żefy potem do tego nie wracać… Przypuszczam, że nie ma szansy, żefym mógł ofwąchać…
— Najmniejszej.
— Tylko spytałem. Fez urazy. Angua skrzywiła pysk.
— Jak to możliwe, że tak strasznie pachniesz? Znaczy owszem, kiedy byłam człowiekiem, też paskudnie cuchnąłeś, ale teraz…
Gaspode zrobił dumną minę.
— Nieźle, co? To nie przyszło samo. Musiałem się napracować. Gdyfyś ryła prawdziwym psem, fyłofy to dla ciefie jak porządny płyn po goleniu. A przy okazji, potrzefujesz ofroży, panienko. Nikt cię nie zaczepi, jeśli masz ofrożę.
— Dzięki.
Gaspode’a wyraźnie coś niepokoiło.
— Tego… Nie wyrywasz serc, prawda?
— Nie, chyba że mi na tym zależy — odparła Angua.
— Jasne, oczywiście — zgodził się szybko Gaspode. — Gdzie teraz idziesz?
Ruszył truchtem na krzywych nogach, by dotrzymać jej kroku.
— Chcę powęszyć u Młotokuja. Nie prosiłam, żebyś szedł ze mną.
— Nie mam nic innego do rofoty. W Zeferkach u Hargi nie wystawiają śmieci przed północą.
— Nie masz domu, do którego mógłbyś wracać? — zainteresowała się Angua, kiedy przebiegli pod straganem z rybami.
— Domu? Ja? Domu? Oczywiście. No proflemo. Roześmiane dzieciaki, wielka kuchnia, trzy posiłki dziennie, nadęty kot u sąsiadów, żeby fyło kogo pogonić, własny koc i miejsce przy kominku, wiesz, to stary pieszczoch, ale i tak go kochamy i w ogóle. Zero fraków. Ale lufie się czasem wyrwać.
— Tyle że, jak widzę, nie masz obroży.
— Spadła.
— Naprawdę?
— Pod ciężarem wszystkich tych zdofień.
— Tak przypuszczałam.
— Pozwalają mi rofić, co zechcę — zaznaczył Gaspode.
— Rozumiem.
— Czasami nie wracam do domu, no, całymi dniami.
— Naprawdę?
— Fywa, że tygodniami.
— Jasne.
— Ale zawsze się cieszą, kiedy wracam.
— Mówiłeś, zdaje się, że sypiasz na uniwersytecie — przypomniała Angua, kiedy na Szronowej odskoczyli przed wózkiem.
Przez chwilę Gaspode pachniał zakłopotaniem, ale błyskawicznie odzyskał głos.
— Rzeczywiście — przyznał. — Wiesz, jak to fywa w rodzinie… Wszystkie dzieciaki chcą cię nosić na rękach, dawać herfatniki i takie tam, ludzie fez przerwy cię głaszczą. Działa na nerwy. Dlatego często tam sypiam.
— Aha.
— Częściej tam niż gdzie indziej, szczerze mówiąc.
— Naprawdę?
Gaspode zaskomlał krótko.
— Musisz uważać, wiesz? Takiej młodej suczce jak ty mogą się w tym psim mieście przytrafić duże kłopoty.
Dotarli do drewnianego pomostu za warsztatem Młotokuja.
— Skąd ty… — zaczęła Angua.
Unosiła się tu mieszanina zapachów, a jeden z nich był ostry jak piła.
— Fajerwerki?
— I strach — dodał Gaspode. — Dużo strachu. Obwąchał deski.
— Ludzki strach, nie krasnoludzi. Krasnoludzi łatwo można poznać. To przez tę ich szczurzą dietę, rozumiesz? Fiu, fiu… Musiał być rzeczywiście mocny, skoro tak długo wytrzymał.
— Wyczuwam jednego człowieka i jednego krasnoluda.
— Zgadza się. Jednego martwego krasnoluda.
Gaspode przytknął swój zmaltretowany nos do szczeliny pod drzwiami i głośno wciągnął powietrze.
— Są też inne rzeczy — oznajmił. — Ale wściekle ciężko poznać tak flisko rzeki i w ogóle. Jest olej… smar… i różne… Hej, dokąd fiegniesz?
Ruszył za Anguą, która z nosem przy ziemi zawróciła na Szronową.
— Idę za tropem.
— Po co? Przecież wiesz, że on ci nie podziękuje.
— Kto nie podziękuje?
— Ten twój młody człowiek.
Angua zatrzymała się tak nagle, że Gaspode wpadł na nią z tyłu.
— Chodzi ci o kaprala Marchewę? On nie jest moim młodym człowiekiem.
— Akurat. Jestem psem, nie? Wszystko tkwi w nosie, nie? Zapach nie kłamie. Feromonia. Klasyczna płciowa alchemia.
— Przecież znam go dopiero od paru nocy!
— Aha!
— Co ma znaczyć to „aha”?
— Nic, nic. Zresztą nic w tym złego.
— Nie istnieje żadne „to”, żeby mogło w nim być coś złego!
— Pewnie, pewnie. Alefy nie ryło — dodał szybko Gaspode — nawet gdyfy istniało. Wszyscy lufią kaprala Marchewę.
— Lubią, to fakt. — Angua uspokajała się. — Jest bardzo… sympatyczny.
— Nawet Wielki Fido tylko ugryzł go w rękę, kiedy Marchewa prófował go pogłaskać.
— Kto to jest Wielki Fido?
— Główny Szczekacz Psiej Gildii.
— Psy mają gildię? Psy? Spróbuj czegoś innego, ten numer nie przejdzie.
— Nie, poważnie. Prawo grzefania w śmietnikach, miejsca wylegiwania się na słońcu, nocne dyżury szczekania, prawo rozmnażania, przydziały czasu wycia… Cała ta kość gumowa.
— Psia Gildia — warknęła sarkastycznie Angua. — No tak.
Читать дальше