— Co pan o tym myśli, kapitanie? — zapytał diuk Eorle.
— Hm? — Kapitan Vimes sięgnął po winogrono i zaczął obracać je w palcach.
— Obecne problemy etniczne.
— A mamy takie?
— No, oczywiście… Proszę spojrzeć na Aleję Kamieniołomów. Co noc wybuchają tam bójki.
— W dodatku oni nie mają żadnej koncepcji religii!
Vimes z uwagą przyglądał się owocowi. Miał ochotę powiedzieć: Oczywiście, że się biją. Przecież są trollami. Oczywiście, że okładają się maczugami — język trollowy to przede wszystkim mowa ciała, a one lubią pokrzyczeć. Tak naprawdę kłopoty sprawia jedynie ten sukinsyn Chryzopraz, a to tylko dlatego, że małpuje ludzi i szybko się uczy. Co do religii, to trolle okładały się maczugami przez dziesiątki tysięcy lat, zanim jeszcze my przestaliśmy próbować jeść kamienie.
Ale wspomnienie zabitego krasnoluda trąciło w jego duszy jakąś perwersyjną strunę.
Odłożył winogrono na tacę.
— Oczywiście — rzekł. — Moim zdaniem te bezbożne dranie należy otoczyć i pod włóczniami wyprowadzić z miasta.
Na moment zapadło milczenie.
— Na nic więcej nie zasługują — dodał Vimes.
— Otóż to! To przecież prawie zwierzęta — zgodziła się lady Omnibus.
Vimes podejrzewał, że ma na imię Sara.
— Zauważyli państwo, jakie mają masywne głowy? — zapytał. — To właściwie sam kamień. Praktycznie bez mózgu.
— A moralność, ma się rozumieć… — rzucił diuk Eorle. Zabrzmiał pomruk aprobaty. Vimes sięgnął po kieliszek.
— Willikins, nie sądzę, żeby kapitan miał ochotę na wino — rzekła lady Ramkin.
— Błąd — oświadczył z uśmiechem Vimes. — A skoro jesteśmy już przy tym temacie, co państwo sądzą o krasnoludach?
— Nie wiem, czy ktoś to zauważył — odparł diuk Eorle — ale ostatnio nie widuje się już tylu psów co kiedyś.
Vimes spojrzał na niego z uwagą. To prawda z tymi psami. Ostatnio jakoś mniej włóczyło się po ulicach, trudno zaprzeczyć. Ale odwiedził z Marchewą kilka krasnoludzkich barów i wiedział, że krasnoludy są skłonne zjeść psa wyłącznie wtedy, gdy nie mogą dostać szczura. A nawet dziesięć tysięcy krasnoludów, jedzących bez przerwy nożem, widelcem i łopatą, nie doprowadziłoby do istotnego zmniejszenia szczurzej populacji Ankh-Morpork. To był główny temat krasnoludzkich listów do domu: przyjeżdżajcie tu wszyscy i zabierzcie keczup.
— Zauważyli państwo, jakie małe są ich głowy? — powiedział tylko. — Bardzo ograniczona pojemność czaszki. Fakt wynikający z pomiarów.
— No i nigdy się nie widzi ich kobiet — przypomniała lady Sara Omnibus. — Znajduję to bardzo… podejrzanym. Wiecie, co mówią o krasnoludach — dodała mrocznym tonem.
Vimes westchnął. Wiedział przecież, że cały czas spotyka się kobiety krasnoludów, tyle że wyglądają całkiem jak mężczyźni. Na pewno każdy o tym wie, kto w ogóle orientuje się w temacie.
— I chytre z nich demony — oznajmiła lady Selachii. — Ostre jak igły.
— A wiedzą państwo… — Vimes pokręcił głową. — Wiedzą państwo, co jest potwornie irytujące? To, że potrafią być całkowicie niezdolne do jakiejkolwiek racjonalnej myśli, a jednocześnie tak wściekle sprytne.
Tylko on sam dostrzegł spojrzenie, jakie rzuciła mu lady Ramkin. Eorle zgasił cygaro.
— Po prostu wchodzą i zajmują teren. I pracują jak mrówki przez cały czas, kiedy porządni ludzie powinni się wysypiać. To nie jest naturalne.
Umysł Vimesa przeanalizował tę uwagę i porównał ją z poprzednią, na temat uczciwej pracy.
— Cóż, przynajmniej jeden z nich nie będzie już tak ciężko pracował — zauważyła lady Omnibus. — Pokojówka mówiła, że któregoś znaleziono dziś rano w rzece. Zapewne wojna plemienna albo coś w tym rodzaju.
— Ha… To już jakiś początek. — Eorle zaśmiał się głośno. — Co prawda nikt nie zauważy jednego mniej czy więcej.
Vimes uśmiechnął się promiennie.
Niedaleko jego ręki stała butelka wina — mimo wysiłków Willikinsa, by ją stamtąd usunąć. Szyjka wydawała się zachęcająco dopasowana do uchwytu dłoni…
Poczuł na sobie czyjś wzrok. Spojrzał ponad stołem na twarz człowieka, który obserwował go z uwagą i którego ostatni wkład w konwersację brzmiał: „Czy byłby pan tak uprzejmy i podał mi przyprawy, kapitanie?”. W twarzy nie było nic niezwykłego — oprócz wzroku, absolutnie spokojnego i lekko rozbawionego. Należała do doktora Crucesa. Vimes odniósł silne wrażenie, że ktoś czyta jego myśli.
— Samuelu!
Dłoń Vimesa znieruchomiała w pół drogi do butelki. Willikins stał obok swojej pani.
— Właśnie się dowiedziałam, że przed drzwiami czeka jakiś młody człowiek i pyta o ciebie — poinformowała lady Ramkin. — Kapral Marchewą.
— Och, to podniecające — oświadczył Eorle. — Czyżby przyszedł nas aresztować, jak myślicie? Cha, cha, cha.
— Cha — odparł Vimes.
Diuk Eorle szturchnął swoją partnerkę.
— Przypuszczam, że gdzieś właśnie popełniane jest przestępstwo.
— Tak — zgodził się Vimes. — Całkiem blisko, jak sądzę. Marchewą wszedł, ściskając z szacunkiem hełm.
Spojrzał na zebrane towarzystwo, nerwowo oblizał wargi i zasalutował. Wszyscy na niego patrzyli — trudno byłoby nie zauważyć obecności Marchewy w pokoju. Owszem, w mieście zdarzali się ludzie więksi od niego. Nie wywyższał się. Zdawało się po prostu, że bez świadomego wysiłku zniekształca wszystko wokół siebie — wszystko stawało się tłem dla kaprala Marchewy.
— Spocznij, kapralu — rzucił Vimes. — Co tam słychać? To znaczy… — dodał pospiesznie, znając nietypowe podejście Marchewy do ogólnie stosowanych powiedzonek — …jaki jest powód waszej obecności tutaj o tej porze?
— Muszę coś panu pokazać, kapitanie. Ehm… Myślę, że to pochodzi z Gildii Skry…
— Porozmawiamy o tym na zewnątrz, dobrze? — zaproponował Vimes.
Doktorowi Crocesowi nie drgnął na twarzy żaden mięsień. Diuk Eorle usiadł wygodniej.
— Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem — oświadczył. — Zawsze sądziłem, że Straż Miejska to dość nieskuteczna formacja. Teraz widzę, że nigdy nie zapominacie o obowiązkach. Zawsze czujnie poszukujecie przestępczych umysłów, co?
— A tak — zgodził się Vimes. — Przestępczy umysł. Tak jest. Chłodne powietrze w starym holu przyjął jak błogosławieństwo.
Oparł się o ścianę i spojrzał na kartonik.
— „Rusznic”?
— Mówił pan, że zauważył coś na dziedzińcu… — zaczął Marchewa.
— Co to jest rusznic?
— To mogło być cokolwiek w muzeum skrytobójców, ale delikatne, więc dali taki znak przy gablocie, żeby niczego nie ruszać. Tak czasem robią w muzeach.
— Nie, nie przypuszczam… A skąd wiesz, co robią w muzeach?
— Wie pan, kapitanie, czasami je odwiedzam, kiedy mam wolny dzień. Jest jedno na uniwersytecie, a lord Vetinari pozwolił mi pochodzić po starym pałacu. Są muzea gildii, gdzie zwykle mnie wpuszczają, jeśli ładnie poproszę. I jest muzeum krasnoludów niedaleko Szronowej…
— Naprawdę? — zainteresował się mimowolnie Vimes. Tysiące razy przechodził ulicą Szronową.
— Tak jest. Kawałek w bok, w Zaułku Bąkowym.
— Zabawne. A co w nim pokazują?
— Wiele interesujących przykładów chleba krasnoludów. Vimes zastanowił się przez chwilę.
— To teraz nieważne — uznał. — Zresztą „rusz nic” pisze się osobno. — Wcale nie, panie kapitanie.
— Chciałem powiedzieć, że zwykle pisze się osobno. Obracał w palcach kartonik.
Читать дальше