* * *
Angua patrzyła na psa. Pies patrzył na nią. Przykucnęła, kiedy pies usiadł i zaczął wściekle drapać się w ucho. Rozejrzała się uważnie, by mieć pewność, że nikt ich nie podgląda, po czym szczeknęła pytająco.
— Nie męcz się — powiedział pies.
— Umiesz mówić?
— Jasne. To akurat nie wymaga specjalnej inteligencji. Podofnie jak rozpoznanie ciefie.
— Po czym poznałeś? — wystraszyła się Angua.
— Po zapachu, dziewczyno. Niczego się nie nauczyłaś? Wyczułem cię o milę stąd. I pomyślałem: Ho, ho, cóż jeden z nich robi w straży?
Angua pogroziła mu palcem.
— Jeśli komuś powiesz…
Pies zrobił minę bardziej zbolałą niż zwykle.
— Nikt nie fędzie słuchał.
— Dlaczego nie?
— Fo wszyscy wiedzą, że psy nie umieją mówić. Słyszą mnie, rozumiesz, ale dopóki sytuacja nie jest naprawdę fatalna, wydaje im się, że sami to do siefie myślą. — Westchnął. — Możesz mi zaufać. Wiem, o czym mówię. Czytałem książki. No… Przeżuwałem książki. — Znowu podrapał się w ucho. — Mam wrażenie — rzekł — że możemy sofie nawzajem pomóc.
— W jaki sposób?
— Na przykład mogłabyś mnie postawić na drodze funtowego steku. Taki stek czyni prawdziwe cuda z moją pamięcią. Nagle staje się czysta i wyraźna.
Angua zmarszczyła brwi.
— Ludzie nie lubią słowa „szantaż”.
— To nie jedyne słowo, którego nie lufią. Weź mój przypadek. Cierpię na chroniczną inteligencję. Czy psu to do czegoś potrzefne? Prosiłem o nią? A skąd. Znajduję sofie wygodne miejsce na nocki w fudynku Magii Wysokich Energii na uniwersytecie, ale nikt mnie nie uprzedza o tej wrednej magii, co fez przerwy tam wycieka. I zaraz potem otwieram oczy, w głowie mi szumi jak po dawce soli trzeźwiących, ojoj, myślę, znowu się zaczyna, witaj afstrakcyjna konceptualizacjo, rozwoju intelektualny, oto nadchodzę… Ale po demona mi to wszystko? Ostatnim razem, kiedy mnie trafiło, musiałem ratować świat przed ohydnymi… jak im tam z Piekielnych Wymiarów. I czy ktoś chociaż powiedział dziękuję? Grzeczny piesek, dajcie mu kość? Cha, cha. — Podniósł wytartą łapę. — Mam na imię Gaspode. Coś takiego zdarza mi się mniej więcej raz na tydzień. Poza tym jestem zwyczajnym psem.
Angua poddała się. Chwyciła wyżartą przez mole łapę i potrząsnęła nią energicznie.
— Mam na imię Angua — powiedziała. — Wiesz, czym jestem.
— Już zapomniałem — zapewnił ją Gaspode.
* * *
Kapitan Vimes przyjrzał się gruzom rozrzuconym po dziedzińcu z otworu wybitego w ścianie jednego z pomieszczeń na parterze. Wszystkie okna były powybijane, a na ziemi leżały odłamki szkła. Lustrzanego szkła. Oczywiście wiadomo, że skrytobójcy są próżni, ale lustra powinny wisieć w pokojach, prawda? Skąd się wzięło szkło na dziedzińcu? Podmuch eksplozji wpycha je do środka, nie na zewnątrz.
Zauważył, że młodszy funkcjonariusz Cuddy podnosi kilka krążków z kawałkiem przypalonej na końcu linki.
Wśród gruzu Vimes spostrzegł prostokątny kartonik. Poczuł, że jeżą mu się włoski na grzbietach dłoni.
Poczuł dziwny odór w powietrzu.
Vimes sam pierwszy chętnie by przyznał, że nie jest dobrym gliną, ale mógł sobie zaoszczędzić fatygi, gdyż wiele osób przyznałoby to za niego. Miał w sobie jądro ślepego uporu, które działa na nerwy ważnym ludziom, a ktoś, kto działa na nerwy ważnym ludziom, oczywiście nie może być dobrym gliną. Ale rozwinął w sobie instynkty. Bez nich nie da się przeżyć tylu lat na ulicach. I tak jak cała dżungla zmienia się subtelnie, gdy nadchodzi łowca, tak i teraz nastąpiła przemiana w jego odczuwaniu miasta.
Coś się tutaj działo, coś niedobrego… I nie całkiem pojmował, co to takiego. Zaczął się schylać…
— Co to ma znaczyć?
Vimes wyprostował się. Nie odwracał głowy.
— Sierżancie — zwrócił się do Golona. — Wrócicie na posterunek razem z Nobbym i Detrytusem. Kapral Marchewa i młodszy funkcjonariusz Cuddy zostaną ze mną.
— Taa jest! — Sierżant Colon głośno stuknął obcasami i zasalutował, żeby zdenerwować skrytobójców.
Vimes skinął głową. Dopiero wtedy się odwrócił.
— Och, doktor Cruces — powiedział.
Mistrz skrytobójców był blady ze złości, co tworzyło ładny kontrast z absolutną czernią jego ubioru.
— Nikt was tu nie wzywał! — oznajmił. — Jakim prawem pan tu wtargnął, panie policjancie? I tak sobie pan spaceruje, jakby był pan właścicielem tej posesji?
Vimes znieruchomiał. Serce śpiewało mu z radości. Rozkoszował się tą chwilą. Chciałby zachować ją, włożyć ostrożnie między kartki grubej książki, żeby na starość wyjmować czasem i wspominać.
Sięgnął pod pancerz i wyjął list od prawnika.
— Cóż, jeśli chce pan poznać najbardziej zasadniczy powód — rzekł — to dlatego, że wydaje mi się, iż nim jestem.
Człowieka definiuje to, czego nienawidzi. Istniało wiele rzeczy, których nienawidził kapitan Vimes. Skrytobójcy byli prawie na samym szczycie listy, zaraz za królami i nieumarlymi.
Musiał jednak przyznać, że doktor Cruces opanował się błyskawicznie. Nie wybuchnął złością, kiedy przeczytał list, nie protestował, nie twierdził, że to fałszerstwo. Złożył dokument i oddał go Vimesowi.
— Rozumiem — oświadczył lodowato. — Przynajmniej dożywotnio.
— W samej rzeczy. Czy mógłbym się więc dowiedzieć, co tu zaszło?
Kątem oka widział, że inni starsi skrytobójcy wychodzą na dziedziniec przez dziurę w ścianie budynku. Bardzo uważnie wpatrywali się w gruzowisko.
Doktor Cruces zawahał się na moment.
— Fajerwerki — wyjaśnił.
* * *
— Stało się to — tłumaczył Gaspode — że ktoś wsadził smoka do skrzynki tuż przy ścianie na dziedzińcu, potem się schował za posągiem i pociągnął za sznurek. A zaraz potem: fęc!
— Bęc?
— Tak. Nasz przyjaciel wskakuje do dziury na parę sekund, rozumiesz, wychodzi, fiegnie dookoła dziedzińca, a potem wszędzie roi się od skrytofójców, a on między nimi. Co mu tam, jeszcze jeden facet w czerni. Nikt nie zauważył, rozumiesz.
— Chcesz powiedzieć, że on ciągle tu jest?
— Skąd mam wiedzieć? Kaptury, płaszcze, wszyscy na czarno…
— A jak to się stało, że to zobaczyłeś?
— W środy wieczorem zawsze zaglądam do Gildii Skrytofójców. Ruszt. — Gaspode westchnął, widząc brak zrozumienia Anguy. — Co środę kucharz przygotowuje kolację z rusztu. Nikt nie je kaszanki.
Wystarczy pobiegać koło kuchni, rozumiesz, hau, hau, służyć, służyć, jaki grzeczny piesek, wygląda, jakfy rozumiał każde słowo, zofaczymy, co się tu znajdzie dla pieska…
Zawstydził się na moment.
— Duma jest w porządku, ale jedzenie to jedzenie — zakończył.
* * *
— Fajerwerki? — powtórzył Vimes.
Doktor Cruces wyglądał jak człowiek, który na wzburzonym morzu zdołał chwycić dryfującą belkę.
— Tak. Fajerwerki. Na Dzień Fundatora. Ktoś przypadkiem upuścił płonącą zapałkę i wybuchła cała skrzynka. — Cruces uśmiechnął się nagle. — Mój drogi kapitanie — rzekł, składając dłonie. — Naprawdę szczerze jestem wdzięczny za pańską troskę, jednak…
— Były przechowywane w tamtym pokoju?
— Tak, ale to przecież…
Vimes podszedł do dziury w ścianie i zajrzał do środka. Kilku skrytobójców spojrzało na Crucesa i nonszalancko sięgnęło pod różne części odzieży. Pokręcił głową. Jego ostrożność mogła wypływać z faktu, że Marchewa położył dłoń na rękojeści miecza, ale może i z tego, że skrytobójcy przestrzegali jednak pewnego kodeksu. Zabijanie ludzi bez zapłaty uznawane było za niehonorowe.
Читать дальше