Okazało się, że nikt, ale to nikt nie wiedział, gdzie mieszkał, ani nawet czy istniała pani Kepple. Vimes pamiętał, że musieli się zrzucić, by go pochować. Na pogrzeb przyszli tylko strażnicy…
Właściwie, jeśli się zastanowić, to zawsze tylko strażnicy przychodzą na pogrzeb strażnika.
Oczywiście, teraz wszystko wygląda inaczej. Sierżant Colon od lat jest szczęśliwie żonaty — głównie dlatego, że on i żona tak sobie zorganizowali pracę, by spotykać się z rzadka, najczęściej w drzwiach. Ale zostawiała mu w piekarniku solidne posiłki i rzeczywiście coś ich łączyło — mieli nawet wnuki, więc musiały się zdarzać okazje, kiedy nie unikali siebie nawzajem. Młody Marchewa niemal miotłą odpędzał dziewczyny. Nobbs… cóż, pewnie też to jakoś załatwiał. Podobno miał ciało osoby dwudziestopięcioletniej, chociaż nikt nie wiedział, gdzie je trzyma.
Rzecz w tym, że każdy kogoś miał, chociaż w przypadku Nobby’ego prawdopodobnie wbrew woli.
A więc, kapitanie Vimes, o co naprawdę chodzi? Nie zależy ci na niej? Miłością nie warto się przejmować, to ryzykowne określenie u ludzi po czterdziestce. A może zwyczajnie się boisz, że zmienisz się w staruszka, umrzesz w rynsztoku swego życia i zostaniesz pochowany z litości przez bandę młodziaków, którzy znali cię tylko jako starego piernika, co to zawsze kręcił się w pobliżu, chodził po kawę i pączki i można było się z niego pośmiać za plecami?
Tego wolałby uniknąć. I nagle Los podsunął mu rozwiązanie jak z bajki.
Wiedział, oczywiście, że jest bogata. Ale nie oczekiwał wezwania do biura pana Morecombe.
Pan Morecombe był prawnikiem rodziny Ramkin od bardzo dawna. Prawdę mówiąc, od wieków. Był wampirem.
Vimes nie lubił wampirów. Krasnoludy to praworządne małe dranie — kiedy są trzeźwe; nawet trolle są mniej więcej w porządku, byle je mieć na oku. Ale ci wszyscy nieumarli powodowali u niego świerzbienie na karku. Żyj i daj żyć innym — to ładne hasło, ale tkwił w nim pewien haczyk, jeśli człowiek logicznie się zastanowił…
Pan Morecombe był chudy, pomarszczony jak żółw i bardzo blady. Całe wieki trwało, zanim przeszedł do rzeczy, ale kiedy już przeszedł, rzecz wgniotła Vimesa w fotel.
— Ile?!
— Ehm… Nie pomylę się chyba, mówiąc, że nieruchomości, włączając w to farmy, tereny zabudowy miejskiej i niewielki obszar odrobinę ruchomej nieruchomości w pobliżu uniwersytetu są razem warte w przybliżeniu… siedem milionów dolarów rocznie. Tak. Siedem milionów wedle dzisiejszej wyceny.
— I to wszystko moje?
— Od chwili pańskiego ślubu z lady Sybil. Chociaż w liście instruuje mnie, że ma pan uzyskać dostęp do wszelkich jej aktywów już w tej chwili.
Perłowe, martwe oczy z uwagą obserwowały Vimesa.
— Lady Sybil — rzekł adwokat — jest właścicielką około jednej dziesiątej Ankh, a także sporych terenów w Morpork, plus oczywiście znaczne posiadłości wiejskie w…
— Ale… ale… przecież będą nasze wspólne…
— Lady Sybil udzieliła bardzo szczegółowych instrukcji. Przekazuje cały swój majątek panu jako swojemu małżonkowi. Ma nieco… staroświeckie poglądy.
Morecombe podsunął mu jakiś dokument. Vimes wziął go, rozłożył i spojrzał.
— Gdyby zmarł pan wcześniej niż ona — mówił dalej Morecombe — majątek powróci do niej, wedle prawa małżeńskiego. Lub do owoców związku, naturalnie.
Vimes nawet się nie odezwał. Poczuł tylko, że opada mu szczęka, a niewielkie obszary mózgu stapiają się razem.
— Lady Sybil — tłumaczył prawnik, a jego słowa zdawały się dobiegać z bardzo daleka — choć już nie tak młoda jak kiedyś, cieszy się jednak doskonałym zdrowiem i nie ma powodu…
Całą resztę spotkania Vimes przetrwał w trybie automatycznym. W tej chwili nie potrafił o tym myśleć. Kiedy tylko spróbował, myśli rozbiegały się natychmiast. I jak zawsze, kiedy świat przesadził, odpływały w inne miejsca.
Otworzył dolną szufladę biurka i spojrzał na błyszczącą butelkę Starej Wybornej Whiskey Bearhuggera. Nie był pewien, skąd się tam wzięła. I jakoś nigdy się nie zdecydował, żeby ją wyrzucić.
Zacznij znowu, pomyślał, a nawet nie doczekasz emerytury. Trzymaj się cygar.
Zamknął szufladę, oparł się wygodnie i wyjął z kieszeni na wpół wypalone cygaro.
Zresztą Straż Miejska nie była już taka jak dawniej. Polityka, ot co! Starzy strażnicy, tacy jak Kepple, przewracaliby się w grobach, gdyby wiedzieli, że do straży przyjmują teraz te…
I nagle świat eksplodował.
Podmuch wybił szyby, odłamki uderzyły w ścianę za fotelem Vi-mesa. Jeden skaleczył go w ucho.
Vimes rzucił się na podłogę i wtoczył pod biurko.
Tego już za wiele! Alchemicy wysadzili w powietrze swoją gildię po raz ostatni, jeśli tylko Vimes będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia…
Ale potem wyjrzał przez okno i zobaczył kolumnę dymu wznoszącą się za rzeką nad budynkiem Gildii Skrytobójców.
* * *
Cala reszta Straży Miejskiej przybiegła od strony Filigranowej w chwili, gdy Vimes dotarł przed bramę gildii. Para czarno ubranych skrytobójców zastąpiła mu drogę uprzejmie, lecz w sposób sugerujący, że nieuprzejmość wciąż pozostaje otwartą opcją. Zza wrót dochodził tupot licznych biegnących stóp.
— Widzicie odznakę? — zapytał Vimes. — Widzicie?
— Mimo wszystko jest to posiadłość gildii — odparł skrytobójca. — Wpuśćcie nas w imieniu prawa! — ryknął Vimes. Skrytobójca uśmiechnął się nerwowo.
— Prawo mówi, że wewnątrz murów gildii obowiązuje prawo gildii.
Vimes zmierzył go wzrokiem. Prawo miasta, jakiekolwiek by było, kończyło się przed bramami budynków gildii. Gildie miały swoje własne prawa. Gildie posiadały…
Znieruchomiał.
Za jego plecami młodsza funkcjonariusz Angua schyliła się i podniosła z ziemi kawałek szkła.
Potem czubkiem sandała rozgarnęła gruz.
W tej właśnie chwili poczuła na sobie spojrzenie trudnego do opisania kundla, który przyglądał jej się uważnie spod jakiegoś wózka. Właściwie był całkiem łatwy do opisania — wyglądał jak cuchnący oddech z wilgotnym nosem.
— Hau, hau — powiedział z wyraźnym znudzeniem. — Hau, hau, hau i jeszcze wark, wark.
Po czym odbiegł i zniknął w bocznym zaułku. Angua rozejrzała się czujnie i ruszyła za nim. Reszta grupy stała nieruchomo za Vimesem, który nagle się uspokoił.
— Sprowadź tu Mistrza Skrytobójców — polecił. — Natychmiast. Młody skrytobójca usiłował uśmiechnąć się drwiąco.
— Pański mundur nie robi na mnie wrażenia — rzekł. Vimes spojrzał na swój powgniatany półpancerz i wytartą kolczugę.
— Masz rację — przyznał. — Nie jest to imponujący mundur. Kapral Marchewa i młodszy funkcjonariusz Detrytus, wystąp.
Skrytobójca dostrzegł nagle, że promienie słońca przesłaniają coś dużego.
— Te za to — odezwał się Vimes gdzieś spoza zaćmienia — to mundury, które mogą wystraszyć.
Skrytobójca wolno pokiwał głową. Nie prosił o tę funkcję. Zwykle przed bramą gildii nie było wartowników. Po co? On osobiście miał ukryte w idealnie skrojonym czarnym kostiumie co najmniej osiemnaście narzędzi służących do zabijania ludzi. Zaczynał jednak uświadamiać sobie, że młodszy funkcjonariusz Detrytus miał po jednym na końcu każdego z ramion. I miał je — jeśli można tak powiedzieć — pod ręką.
— Ja, tego, może… Pójdę po mistrza, dobrze? Marchewa schylił się.
— Dziękujemy za współpracę — powiedział groźnie.
Читать дальше