— Wyrzuciłbym tę maszynę — powiedział barman. — Ale jest popularna wśród klientów, jak pan widzi.
W KAŻDYM RAZIE JEDNEGO KLIENTA.
— I tak jest lepsza niż maszyna z owocami.
TAK?
— Zjadł wszystkie owoce.
Od strony maszyny rozległ się wściekły pisk. Barman westchnął.
— Trudno pojąć, jak można robić tyle hałasu z powodu jednego pensa…
Małpa cisnęła na ladę dolarową monetę i odeszła z dwoma garściami drobnych. Jeden pens wrzucony do szczeliny pozwalał szarpnąć za bardzo dużą dźwignię. Barbarzyńscy najeźdźcy w cudowny sposób powstawali z martwych i znowu rozpoczynali swoją chwiejną inwazję.
— Wlał do środka drink — poskarżył się Hibiskus. — Może to tylko wyobraźnia, ale wydaje mi się, że teraz kołyszą się mocniej.
Śmierć przez chwilę przyglądał się grze. Było to jedno z najbardziej przygnębiających zajęć, jakie dotąd widział. Te figurki i tak musiały dotrzeć na sam dół planszy. Po co do nich strzelać?
Dlaczego?
Machnął szklaneczką na zebranych pijaków.
CZY WY. CZYWY CHODZI O TO, CZY WIECIE, JAK TO JEST, EEE, MIEĆ PAMIĘĆ TAK DOBRĄ, JASNE, TAK DOBRĄ, ŻE SIĘ PAMIĘTA, CO SIĘ JESZCZE NIE WYDARZYŁO? TO JA. TAK JEST. ZGADZA SIĘ. JAKBY. JAKBY JAKBYNIE BYŁO PRZYSZŁOŚCI… TYLKO PRZESZŁOŚĆ, CO SIĘ JESZCZE NIE ZDARZYŁA. 1.1 JESZCZE. AI TAK. I TAK TRZEBA ROBIĆ SWOJE. WIECIE, CO SIĘ WYDARZY, ALE MUSICIE ROBIĆ SWOJE.
Rozejrzał się po twarzach słuchaczy. Bywalcy Załatanego Bębna byli przyzwyczajeni do alkoholowych wykładów, jednak nie do takich jak ten.
WIDZICIE. WIDZICIE. WIDZICIE, COŚ WYRASTA JAK GÓRA LODOWA NA KURSIE, ALE NICZEGO NIE WOLNO ZROBIĆ, BO… BO… BO TAKIE PRAWO. NIE WOLNO ŁAMAĆ PRAWA. …SIBYĆJAKIE-PRAWO.
WIDZICIE TĘ SZKLANKĘ, TAK? WIDZICIE? JEST JAK PAMIĘĆ. BOTOTAKJEST, ŻE JAK SIĘ WIĘCEJ NALEJE, TO WIĘCEJ SIĘ WYLEJE. SOŚTAKIEGO CHRONI LUDZI PRZED SSSZZ… SZSZSZ… OBŁĘDEM. RÓCZ MIĘ. BIEDACZYSKO ZEMIE. PAMIĘTAM SZYSKO. JAKBY SIĘ ZDARZYŁO JUTRO. SZYSKO.
Przyjrzał się swojemu drinkowi.
ACH, powiedział. ZABAWNE, JAK WSZYSTKO POWRACA, PRAWDA?
To był najbardziej imponujący upadek, jaki widziano w tym barze. Wysoki mroczny przybysz runął na plecy powoli, niby drzewo. Nie było żadnego trzórzliwego ugięcia kolan, żadnego unikania konsekwencji przez odbicie się od stołu po drodze w dół. Zwyczajnie przeszedł z pozycji wertykalnej do horyzontalnej w jednym wspaniałym, geometrycznym łuku.
Kilku bywalców zaczęło bić brawo, gdy uderzył o podłogę. Potem przeszukali mu kieszenie, a przynajmniej spróbowali przeszukać mu kieszenie, jednak żadnej nie znaleźli. A później wrzucili go do rzeki [23] W każdym razie rzucili go na rzekę.
.
* * *
W ogromnym czarnym gabinecie Śmierci płonie jedna świeca. I nigdy się nie wypala.
Susan gorączkowo kartkowała książki. Życie nie jest proste — to wiedziała. Ta wiedza przychodziła wraz ze stanowiskiem. Istniało naturalnie proste życie rzeczy żyjących, ale to było… hm, proste.
Istniały też inne rodzaje życia. Miasta miały życie. Mrowiska i roje pszczół miały życie — całość większą niż suma części. Światy miały swoje życie. Bogowie mieli życie zbudowane z wiary ich wyznawców.
Wszechświat tańczył w stronę życia. Życie było cechą zadziwiająco powszechną. Zyskiwało ją chyba wszystko, co było dostatecznie złożone — w ten sam sposób, jak coś dostatecznie masywnego otrzymuje szczodrą dawkę grawitacji. Wszechświat zdradzał wyraźną tendencję do świadomości. To z kolei sugerowało pewne subtelne okrucieństwo wplecione w samą osnowę czasoprzestrzeni.
Może nawet muzyka potrafi być żywa, jeśli tylko jest odpowiednio stara. Życie to przyzwyczajenie.
Ludzie mówią: przyczepiła się do mnie ta piekielna melodia…
Nie sam rytm, ale rytm serca…
I wszystko, co żyje, chce się rozmnażać.
* * *
G.S.P. Dibbler lubił wstawać o pierwszym brzasku, na wypadek gdyby nadarzyła się okazja sprzedania tego, co bóg daje. Ustawił swoje biurko w kącie warsztatu Kreduły. W zasadzie był przeciwny koncepcji stałego biura. Z jednej strony dzięki temu stawał się łatwiejszy do znalezienia, ale z drugiej stawał się łatwiejszy do znalezienia. Sukces komercyjnej strategii Dibblera zależał od jego umiejętności znalezienia klientów, nie odwrotnie. Dziś rano jednak znalazła go spora liczba osób. Wiele z nich trzymało gitary.
— No dobrze — rzucił w stronę Asfalta, którego płaską głowę ledwie widział ponad blatem zaimprowizowanego biurka. — Wszystko zrozumiałeś? Potrzebujecie dwóch dni, żeby dotrzeć do Pseu-dopolis, potem zgłosicie się do pana Klopstocka przy arenie byków. I na wszystko chcę pokwitowania.
— Tak, panie Dibbler.
— Lepiej będzie, żeby na jakiś czas zniknęli z miasta.
— Tak, panie Dibbler.
— Mówiłem już, że na wszystko chcę pokwitowania?
— Tak, panie Dibbler. — Asfalt westchnął ciężko.
— No to ruszajcie. — Dibbler natychmiast zapomniał o trollu i skinął na grupę czekających cierpliwie krasnoludów. — Teraz wy! Podejdźcie. Więc chcecie być gwiazdami muzyki wykrokowej?
— Tak, proszę pana!
— No to wysłuchajcie mnie uważnie…
Asfalt przeliczył pieniądze. Nie było tego wiele, jeśli miało wystarczyć na karmienie czterech ludzi przez kilka dni. Za nim trwało przesłuchanie.
— Jak się nazywacie?
— Ehm… krasnoludy, panie Dibbler — odparł główny krasnolud.
— Krasnoludy?
— Tak, proszę pana.
— Dlaczego?
— Bo nimi jesteśmy, panie Dibbler — tłumaczył cierpliwie główny krasnolud.
— Nie, nie. To się nie nada. Musicie znaleźć nazwę z odrobiną… — Dibbler zamachał rękami. — Z odrobiną muzyki wykrokowej. Nie tak zwyczajnie: Krasnoludy. Musicie być… no, sam nie wiem. Kimś bardziej interesującym.
— Ale na pewno jesteśmy krasnoludami.
— Na pewno krasnoludy — zastanowił się Dibbler. — Tak, to może podziałać. W porządku, zarezerwuję was do Kiści Winogron na czwartek. I na Darmowy Festiwal, naturalnie. Ponieważ jest darmowy, nie możecie oczywiście liczyć na pieniądze.
— Napisaliśmy taką piosenkę — powiedział z nadzieją krasnolud.
— Dobrze, bardzo dobrze — odparł Dibbler, notując coś pilnie.
— Nazywa się „Broda mi drży, gdy cię widzę”.
— Dobrze.
— Nie chce pan posłuchać?
— Posłuchać? Niczego bym nie załatwił, gdybym tak sobie słuchał muzyki. Idźcie już. Zobaczymy się w przyszłą środę. Następny! Wszyscy jesteście trollami?
— Tako jest.
W tym przypadku Dibbler postanowił się nie spierać. Trolle są o wiele większe od krasnoludów.
— Może być. Ale trzeba by dodać na końcu Z. Trollz. Tak, wygląda nieźle. Załatany Bęben, piątek. I Darmowy Festiwal. Tak?
— Mamy piosenkę…
— Ładnie z waszej strony. Następny!
— To my, panie Dibbler.
Dibbler przyjrzał się Jimbo, Noddy’emu, Crashowi i Scumowi.
— Macie tupet — stwierdził. — Po wczorajszej nocy…
— Trochę nas poniosło — wyjaśnił Crash. — Pomyśleliśmy, że może da nam pan jeszcze jedną szansę.
— Sam pan mówił, że publiczność była zachwycona — dodał Noddy.
— Zawiedziona. Powiedziałem, że publiczność była zawiedziona. Dwóch z was stale zaglądało do podręcznika gitarowego Blerta Wheedowna.
— Zmieniliśmy nazwę — oznajmił Jimbo. — Pomyśleliśmy, wie pan, że Szaleństwo jest głupie. Nie nadaje się dla grupy, która przesuwa granice muzycznej ekspresji i pewnego dnia bez wątpienia zdobędzie sławę.
Читать дальше