— Nie wiemy, dokąd odszedł. Albert twierdzi, że bardzo był czymś zmartwiony, ale nie chce powiedzieć, o co chodzi.
— Coś takiego! Co mogłoby zmartwić Śmierć?
— Albert boi się chyba, że dziadek może zrobić coś… niemądrego — No nie… Chyba nie aż tak niemądrego, mam nadzieję. Czy to w ogóle możliwe? To by było… śmierciobójstwo pewnie. Albo bójstwobójstwo.
Ku zdumieniu Susan Ridcully poklepał ją po ręku.
— Jestem przekonany, że możemy spać spokojnie, wiedząc, że ty przejęłaś interes.
— To takie… bałaganiarskie! Dobrzy ludzie głupio umierają, źli ludzie dożywają późnego wieku… Nie ma żadnej organizacji. Nie ma w tym sensu. Nie ma żadnej sprawiedliwości. Na przykład ten chłopak…
— Jaki chłopak?
Susan ze zdumieniem i przerażeniem poczuła, że się rumieni.
— Po prostu chłopak — odparła. — Miał zginąć całkiem bezsensownie, chciałam go uratować, ale wtedy muzyka go uratowała. A teraz pakuje go to w najróżniejsze kłopoty, i tak ja muszę go ratować, i właściwie nie wiem dlaczego.
— Muzyka? — zdziwił się Ridcully. — Czy on nie gra na czymś w rodzaju gitary?
— Tak! Skąd pan wie? Ridcully westchnął.
— Kiedy człowiek jest magiem, ma instynkt do takich spraw. — Znowu ukłuł swojego burgera. — Sałata, nie wiem po co — mruknął. — I jeden bardzo, ale to bardzo cienki plasterek marynowanego ogórka.
Upuścił górną część bułki.
— Ta muzyka jest żywa — oznajmił.
Coś, co stukało od wewnątrz w mózg Susan, domagając się jej uwagi, teraz postanowiło skorzystać z butów.
— O boże! — zawołała.
— A który z nich? — spytał uprzejmie Ridcully.
— To takie oczywiste! Wchodzi do pułapek. Zmienia ludzi. Sprawia, że chcą grać muzy… Muszę iść. — Susan poderwała się szybko. — Ehm. Dziękuję za owsiankę.
— Nawet nie ruszyłaś.
— Nie, ale… ale dobrze się przyjrzałam. Zniknęła.
Po jakimś czasie Ridcully pochylił się i pomachał w miejscu, gdzie przed chwilą siedziała. Na wszelki wypadek.
Potem sięgnął pod szatę i wydobył afisz zawiadamiający o Darmowym Festiwalu. Wielkie paskudne stwory z mackami — oto prawdziwy problem. Wystarczy zebrać w jednym miejscu odpowiednio dużo magii, a osnowa wszechświata rozsunie się pod obcasem. Akurat takim jak u butów dziekana, które — co zauważył — miały od pewnego czasu niezwykle jaskrawe ubarwienie.
Skinął na służące.
— Dziękuję wam, Molly, Poiły i Doiły. Możecie już sprzątnąć to wszystko.
— O-o.
— Tak, tak. Bardzo dziękuję.
Ridcully czuł się dość samotnie. Spodobała mu się ta dziewczyna. Wydawała się jedyną osobą w okolicy, która nie była lekko obłąkana albo całkowicie zajęta czymś, czego on — Ridcully — nie rozumiał.
Wolno wrócił do gabinetu, ale nie mógł się skupić z powodu stukania młotkiem w kwaterze dziekana. Drzwi stały otworem.
Mieszkania starszych magów były sporymi apartamentami, składały się z gabinetu, pracowni i sypialni. Dziekan przykucnął nad paleniskiem w kąciku warsztatowym. Miał na twarzy maskę z przydymionymi szkłami, a w ręku młotek. Pracował pilnie. Tryskały iskry.
Pocieszający widok, uznał nadrektor. Może to już koniec tej bzdurnej muzyki wykrokowej i powrót do realnej magii.
— Wszystko w porządku, dziekanie? — zapytał. Dziekan odsunął szkła i kiwnął głową.
— Już prawie kończę, nadrektorze.
— Usłyszałem w korytarzu, jak pan hałasuje — wyjaśnił Ridcully, by jakoś zacząć rozmowę.
— Aha. Pracuję nad kieszeniami.
Ridcully zdumiał się. Pewna liczba co trudniejszych zaklęć wymagała gorąca i walenia^ młotem, ale kieszenie to coś nowego.
Dziekan uniósł parę spodni.
Nie były, ściśle rzecz biorąc, tak spodniaste jak zwyczajne spodnie: starsi magowie miewali zwykle solidne pięćdziesiąt cali w talii i długość nogawki około dwudziestu pięciu cali. Kształt spodni sugerował więc kogoś, kto siedział na murze i będzie potrzebował królewskiej pomocy, żeby zebrać go z powrotem w całość.
Miały ciemnoniebieski kolor.
— Bił je pan młotkiem? — zdziwił się Ridcully. — Pani Whitlow znowu przesadziła z krochmalem?
Przyjrzał się uważnie.
— Nitował je pan? Dziekan rozpromienił się.
— Te spodnie — rzekł — są tym, co się liczy.
— Znowu pan mówi o muzyce z wykrokiem? — spytał podejrzliwie Ridcully.
— Chodzi o to, że są ostre.
— To trochę utrudnia chodzenie, prawda? Chyba nie chce ich pan włożyć?
— Czemu nie? — Dziekan zaczął zdejmować szatę.
— Mag w spodniach? Nie na moim uniwersytecie. To bez sensu. Ludzie zaczną wygadywać różne rzeczy.
— Zawsze chce mnie pan powstrzymać od wszystkiego, na czym mi zależy!
— Skąd ten ton?
— Jak to? Nigdy pan nie słucha tego, co mówię, nadrektorze, więc nie widzę powodu, żebym to ja słuchał, co pan mówi. Ridcully rozejrzał się ponuro.
— Straszny tu bałagan! — huknął. — Proszę to posprzątać, ale już!
— Akurat!
— W takim razie koniec z muzyką wykrokową, młody człowieku! Ridcully zatrzasnął za sobą drzwi.
Potem otworzył je szarpnięciem.
— I nigdy nie dałem panu zgody, żeby pomalować tu ściany na czarno — dodał.
Znowu trzasnęły drzwi.
I znowu się otworzyły.
— A spodnie i tak na pana nie pasują!
Dziekan wybiegł na korytarz, wymachując młotkiem.
— Niech pan mówi, co się panu podoba! — krzyknął. — Kiedy historia zechce nadać im imię, na pewno nie nazwą ich nadrektorami!
* * *
Była ósma rano — czas, kiedy pijący usiłują albo zapomnieć, kim są, albo przypomnieć sobie, gdzie mieszkają. Pozostali bywalcy Załatanego Bębna pochylali się nad swoimi drinkami przy ścianach i obserwowali orangutana, który grał w Barbarzyńskich Najeźdźców i wrzeszczał ze złości za każdym razem, kiedy stracił pensa.
Hibiskus naprawdę chciałby już zamknąć. Z drugiej strony byłoby to jak wysadzenie w powietrze kopalni złota. Ledwie nadążał z podstawianiem czystych szklaneczek.
— Czy już pan zapomniał? — spytał.
WYDAJE SIĘ, ŻE ZAPOMNIAŁEM TYLKO JEDNO.
— A co takiego? Cha, cha, niemądrze pytam, skoro pan przecież zapomniał…
ZAPOMNIAŁEM, JAK SIĘ UPIĆ.
Barman spojrzał na długie rzędy szkła. Były tam kieliszki od wina. Były szklanki do koktajli. Były kufle po piwie. Były też gliniane kufle w kształcie wesołych grubasów. Było jedno wiadro.
— Wydaje mi się, że ma pan właściwe podejście — stwierdził.
Obcy chwycił ostatnią szklaneczkę i podszedł do machiny Barbarzyńskich Najeźdźców.
Był to skomplikowany i delikatny mechanizm. Mahoniowe pudło pod planszą gry sugerowało istnienie licznych przekładni zębatych i ślimakowych. Ich jedyna funkcja polegała na zmuszeniu dość prymitywnie wyrzeźbionych barbarzyńskich najeźdźców, by podskakiwali i kołysali się na prostokątnej scenie. Gracz, poprzez system dźwigni i wielokrążków, operował niedużą, samoładującą się katapultą przesuwaną poniżej najeźdźców. Wystrzeliwała w górę małe kulki. Równocześnie najeźdźcy (dzięki mechanizmowi zapadkowemu) zrzucali małe żelazne strzałki. Od czasu do czasu rozbrzmiewał dzwonek i najeźdźca na koniu przesuwał się z wahaniem po szczycie planszy, ciskając włóczniami. Cała aparatura bez przerwy grzechotała i trzeszczała, po części z powodu mechanizmu, a po części z powodu orangutana, który szarpał obiema dźwigniami, podskakiwał na pedale ognia i wrzeszczał ile sił w płucach.
Читать дальше