— Niby tak, ale mój ojciec jest rybakiem i nie tylko śledzie znajduje w swoich śledziowych sieciach — powiedział Skazz.
— Właśnie. To może być ktokolwiek — dodał Stęż Straszny. — Wydawało mi się, że Śmierć jest wyższy i bardziej kościsty.
— To tylko jakaś dziewczyna, która pcha nos w nie swoje sprawy — uznał Skazz.
Susan rzuciła im gniewne spojrzenie.
— Nie ma nawet kosy — zauważył Stęż.
Susan skoncentrowała się. W jej dłoni pojawiła się nagle kosa; klinga o błękitnym ostrzu wydawała dźwięk, jakby ktoś przejechał palcem po brzegu kieliszka.
Studenci odstąpili.
— Zawsze jednak uważałem, że pora już na jakąś zmianę — zapewnił szybko Stęż.
— Słusznie. Czas, by dziewczęta także zyskały dostęp do zawodu — dodał Skazz.
— Jak śmiecie traktować mnie z wyższością?
— Mają rację — uznał Myślak. — Nie ma powodu, by Śmierć był rodzaju męskiego. Kobiety potrafią niemal dorównać mężczyznom w pracy.
— Doskonale sobie radzisz — zapewnił Ridcully i uśmiechnął się do Susan.
Odwróciła się do niego. Jestem Śmiercią, pomyślała, przynajmniej formalnie, a to tylko stary grubas, który nie ma prawa wydawać mi żadnych poleceń. Spojrzę na niego groźnie i szybko zrozumie powagę sytuacji.
Spojrzała.
— Moja droga — powiedział Ridcully. — Pozwolisz, że zaproszę cię na śniadanie?
* * *
Załatany Bęben rzadko bywał zamknięty. Zwykle zdarzały się spokojniejsze godziny około szóstej rano, jednak Hibiskus nie kończył pracy, dopóki ktoś chciał jeszcze drinka.
A ktoś chciał bardzo dużo drinków. Ktoś niezbyt wyraźny, mimo że stał tuż przy barze. Zdawało się, że spływa z niego piasek. O ile Hibiskus mógł to stwierdzić, sterczało też kilka strzał produkcji klatchiańskiej.
Pochylił się.
— Czy ja już pana gdzieś widziałem?
BYWAM TU CAŁKIEM CZĘSTO, RZECZYWIŚCIE. W ZESZŁYM TYGODNIU, W ŚRODĘ, NA PRZYKŁAD.
— Ha! To była niezła bójka. Wtedy zadźgali biednego starego Vince’a.
TAK.
— Sam się o to prosił, kiedy kazał się nazywać Vincentem Niezniszczalnym.
OWSZEM. W DODATKU MYLNIE.
— Straż twierdzi, że to było samobójstwo.
Śmierć pokiwał głową. Wejście Pod Załatany Bęben i przedstawienie się jako Vincent Niezniszczalny według standardów Ankh-Morpork naturalnie było samobójstwem.
TEN DRINK MA W ŚRODKU LARWĘ.
Barman zerknął na szklankę.
— Nie larwę, drogi panie. To jest robak. AHA. TO LEPIEJ?
— On powinien tam być, drogi panie. To przecież mexical. Wkładają do środka robaka, żeby pokazać, jaki to mocny trunek.
TAK MOCNY, ŻE TOPIĄ SIĘ W NIM ROBAKI? Barman poskrobał się po głowie. Nigdy się nad tym nie zastanawiał.
— To po prostu coś, co ludzie piją — wyjaśnił niezbyt składnie. Śmierć podniósł butelkę do tego, co w normalnej sytuacji byłoby poziomem oczu. Robak obracał się żałośnie.
JAK TO JEST? — zapytał.
— Tak jakby…
NIE DO CIEBIE MÓWIŁEM.
* * *
Śniadanie? — powtórzyła Susan. — To DANIE? znaczy: ŚNIADANIE?
— Chyba już nadchodzi właściwa pora — odparł nadrektor.
— Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz jadłem śniadanie z czarującą młodą damą.
— Na bogów, wszyscy jesteście siebie warci!
— No dobrze, skreślam „czarującą” — rzekł spokojnie Ridcully. — Ale wróble ćwierkają na drzewach, słońce zagląda przez mur, czuję zapachy z kuchni, a okazja zjedzenia posiłku ze Śmiercią nie zdarza się każdemu. Nie grasz w szachy, prawda?
— Gram znakomicie — odparła zdziwiona Susan.
— Tak myślałem. No dobrze, chłopcy. Wracajcie do poszturchiwania wszechświata. Proszę tędy, madame.
— Nie mogę opuścić kręgu!
— Ależ możesz, jeśli cię zaproszę. To kwestia uprzejmości. Nie wiem, czy kiedyś tłumaczono ci tę koncepcję.
Sięgnął przez krąg i ujął ją za rękę. Zawahała się, ale przestąpiła wyrysowaną kredą linię. Poczuła niewyraźne mrowienie. Studenci cofnęli się pospiesznie.
— No już, bierzcie się do roboty — rzucił Ridcully. — Proszę, madame.
Susan nigdy jeszcze nie doświadczyła osobistego uroku. Ridcully miał go sporo, z rodzaju, do którego należą także skrzące się oczy.
Szła za nim przez ogrody do Głównego Holu.
Stoły były już nakryte do śniadania, ale nikt nie zajmował miejsc. Wielki kredens rozkwitał miedzianymi pokrywami półmisków niby las grzybami jesienią. Trzy dość młode służące czekały cierpliwie obok.
— Zwykle sami sobie nakładamy — wyjaśnił Ridcully swobodnym tonem, unosząc pokrywę. — Kelnerzy i cała reszta robią tyle hala… To jakiś żart, prawda?
Szturchnął zawartość półmiska i skinął na służącą.
— Która ty jesteś? — zapytał. — Molly, Poiły czy Doiły?
— Molly, proszę pana. — Służąca dygnęła. Drżała lekko. — Czy coś się stało?
— Ało-uo-uo-uo stauo-uo-uooo — powiedziały dwie pozostałe służące.
— Gdzie są wędzone śledzie? Co to takiego? Wygląda jak krowi placek w bułce!
— Pani Whitlow udzieliła instrukcji kucharce — wyjaśniła nerwowo Molly. — To jest…
— -je-je-jee…
— …to jest burger.
— Coś podobnego — burknął Ridcully. — A czemuż to masz na głowie ul zrobiony z włosów, jeśli wolno spytać? Wyglądasz z tym jak zapałka.
— Ale, proszę pana, my…
— Poszłyście na koncert wykrokowej muzyki, tak?
— Tak, proszę pana.
— Aa-aa.
— Ale, no… Ale nie rzucałyście niczego na scenę?
— Nie, proszę pana!
— Gdzie pani Whitlow?
— Leży w łóżku. Przeziębiła się, proszę pana.
— Wcale mnie to nie dziwi. — Ridcully zwrócił się do Susan. — Bawią się w jakieś głupoburgery, niestety.
— Na śniadanie jadam tylko musli — zastrzegła Susan.
— Mamy owsiankę. Podajemy ją kwestorowi, gdyż nie jest ekscytująca. — Nadrektor uniósł kolejną pokrywkę. — Tak, ciągle tu jest — stwierdził z zadowoleniem. — Istnieją rzeczy, których wykrokowa muzyka nie może zmienić, a jedną z nich jest owsianka. Zaraz ci naleję.
Usiedli naprzeciwko siebie przy długim stole.
— Czy to nie miłe? — zagaił Ridcully.
— Śmieje się pan ze mnie. — Susan zerknęła na niego podejrzliwie.
— Ależ skąd. Doświadczenie mówi mi, że tym, co wpada zwykle w sieci na śledzie, są śledzie. Jednak… a mówię to jako śmiertelnik, klient, mogłabyś powiedzieć… interesuje mnie, jak doszło do tego, że Śmierć jest nagle nastoletnią dziewczyną zamiast ożywionym na-tomem, którego znamy i… znamy?
— Natomem?
— To inna nazwa szkieletu. Prawdopodobnie pochodzi od anatomii.
— To mój dziadek.
— Aha. Fakt, wspominałaś o tym. Więc to prawda?
— Brzmi trochę niemądrze, kiedy tłumaczę to komuś innemu. Ridcully pokręcił głową.
— Powinnaś choć na pięć minut zająć moje stanowisko. A potem możesz mówić, co jest niemądre.
Wyjął z kieszeni ołówek i ostrożnie uniósł górną połowę bułki na talerzu.
— Na tym czymś jest ser — stwierdził oskarżycielsko.
— Ale on gdzieś zniknął, a ja nagle odkryłam, że odziedziczyłam wszystko, choć przecież wcale nie prosiłam. Dlaczego ja? Dlaczego muszę jeździć po świecie z tą bezsensowną kosą? Nie tego oczekiwałam od życia!
— Z całą pewnością nie jest to kariera, do jakiej zachęcają ulotki reklamowe.
— Właśnie!
— I przypuszczam, że nie masz wyjścia?
Читать дальше