– Nie wiem – wolno odparł Móri. – Niewykluczone. A ta druga kwestia?
– To zagadka, na którą nigdy nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Od kogo mój przybrany ojciec, konsul Dahl, wyłudzał pieniądze?
– Ja też się nad tym zastanawiałem. Mogło chodzić o Reussa i Wetleva, ale Dahl jeździł do Christianii, prawda?
– Tak. A Reuss i Wetlev przez cały czas ścigali mnie w Bergen.
– Rzeczywiście – przyznał Móri. – Ta zagadka pozostaje nie rozwiązana. Wiemy tylko, że konsul swą chciwość musiał przypłacić życiem.
Tiril podniosła się z miejsca. Móri mocno złapał ją za ramię i popatrzył na nią uważnie. Po raz szósty spytał:
– Tiril, jesteś pewna? Westchnęła.
– Nie, mówiłam ci już. Za wcześnie, by coś stwierdzić. że nie mam… Uff, nie, nie przywykłam do takich rozmów.
– Rozumiem.
Tiril posmutniała, głos nie był taki jasny, gdy pytała:
– Czy ty się w ogóle z tego nie cieszysz, Móri?
– Gdybym mógł! Ale sama powiedziałaś, że się przestraszyłaś, a nie ucieszyłaś. Tak jak i ja.
– To prawda. Okropnie się zlękłam.
– Ja także. Widzisz, przypominam sobie moich towarzyszy tego wieczoru, gdy wezwałem ich, by spytać o radę. Na pytanie, czy kiedykolwiek będę mógł się kiedyś z tobą kochać, odpowiedzieli mi nonszalancko, jakby drwili. „Nie bój się, chichotali. Nie, nie, Tiril nic złego się nie zdarzy! Ona nie wstąpi do twego bladobłękitnego mrocznego świata, Móri!” I ja im uwierzyłem.
– Mieli rację. Mnie nic się nie stało – wymówiła Tiril pobielałymi wargami. Miała wrażenie, że wokół serca zaciska jej się żelazna obręcz. – Pamiętasz mój sen po tym, jak byliśmy razem?
– Tak – odparł ze złowieszczym spokojem. – I swój.
– Powiedzieli mi, że zostałam wtajemniczona. Że od tej pory jestem ich pośrednikiem. Że jestem dla nich święta… Okazywali mi szacunek, a jednocześnie jakby kpili.
– A mnie dziękowali. Najwyraźniej się tym bawili. Wtedy tego nie zrozumiałem. Tiril, co myśmy najlepszego zrobili?
– Tak, ty i ja ujdziemy wolno – szepnęła pogrążona w rozpaczy. – A jednak oni wiedzieli, co się może stać. Na to czekali. O mój Boże, co myśmy zrobili, Móri, coś- my zrobili?
Grube mury, jak wyciosane z olbrzymich głazów. Głęboko pod ziemią. l)o ciężkich piwnic nie mogło dotrzeć światło słońca.
Nad nimi wznosił się kasztel, potężny, tak wielki, że w samym tylko portalu zmieściłby się najwspanialszy z patrycjuszowskich domów.
Kasztel górował nad okolicą, w porównaniu z nim miasteczko przypominało zbiorowisko domków z klocków. Mury trochę zwietrzały, nie wszystkie części nadawały się do zamieszkania, ale wciąż widać go było z daleka. Wskazywał drogę zbłąkanym wędrowcom.
Zbudowali go ogarnięci manią wielkości książęta, którym nigdy nie dane było ogłądać rozpoczętego dzieła w całości, bo śmierć nie odróżnia wielkich od maluczkich.
Wzniesiono go na ruinach pradawnego klasztoru, po którym pozostała jeszcze część murów i korytarzy, a pod klasztorem stała kiedyś inna twierdza, jeszcze z czasów rzymskich. Niewielu wiedziało, że pod twierdzą są też resztki jeszcze dawniejszej budowli.
Głębokie lochy oświetlał blask pochodni rozmieszczonych wzdłuż ścian. Centralne miejsce w sali zajmował wielki stół, wokół niego ustawiono krzesła w stylu,saksońskim. W tej chwili jednak na krzesłach nikt nie zasiadał. Mężczyźni obecni w sali zgromadzili się w jej końcu przed czymś, co przypominało ołtarz, a może tron. Ułożone z kamieni półkole wyznaczało miejsca stojących: W obrębie półkola stał dosunięty do ściany stół, a nad nim wysoko na murze wisiał wielki znak ze szlachetnego kruszcu. Przedstawiał okrągłe wypukłe słońce, od którego odchodziły promienie. Tiril i Móri natychmiast by go rozpoznali.
Czarno odziani mężczyźni nosili na szyi identyczne znaki. Teraz wyraźnie je było widać na tle czarnych szat. Nie ukryto ich pod ubraniem, jak nakazywała reguła, gdy członkowie zgromadzenia poruszali się wśród zwykłych ludzi. Tarcze słoneczne wykonano z drewna, promienie – z metalu.
Na stole leżało kilka przedmiotów. Stał przed nim wysoki mężczyzna. Pogrążony w milczącym uwielbieniu dla znaku słońca na murze, sprawiał wrażenie, jakby prosił go o radę.
W końcu zwrócił się do zebranych, zadrżeli jak zwykle, gdy napotkali jego spojrzenie.
Migotliwy blask pochodni zniekształcał jego twarz, lecz i bez tego oblicze to budziło szacunek, żeby nie powiedzieć strach.
Mężczyzna nie był młody. Gęste włosy, spadające na ramiona, miały stalowoniebieski odcień, kiedyś zapewne musiały być kruczoczarne. Z pociągłej twarzy o szlachetnych rysach biło odpychające okrucieństwo. Wciąż czarne brwi i rzęsy otaczały ciemnobrązowe oczy, zaczynające mętnieć na krawędzi tęczówki. Mocno wysklepione powieki potrafiły się przymykać na sposób, którego, jak nauczyli się członkowie zakonu, należało się bać. Nos był długi i kościsty, kości policzkowe wydatne. Ostre skrzydełka nosa świadczyły o lodowatej pogardzie dla zwykłych ludzi, wąskie bezkrwiste wargi przypominały kreski.
Chłodny, niesamowity ton głosu potęgował tylko wrażenie bijącego od tej osoby zła w najczystszej postaci. Widać jednak było, że człowiek ów, kiedy tego wymagała sytuacja, potrafił się uśmiechać i okazywać życzliwość.
– Tym samym kończymy naszą dzisiejszą ceremonię – oznajmił.
Dał znak dwóm ze swych sprzysiężonych. Natychmiast pochwycili innego. Biedakowi wydarł się z gardła krzyk przerażenia.
Znów rozległ się głos prowadzącego:
– Heinrichu Reuss von Gera! Wiesz, jakiego przestępstwa się dopuściłeś! Nikt nie może uciec od naszego zakonu. Nikt też nie pragnie tego uczynic. Szum głosów przyświadczył jego słowom.
– A jednak ty, Heinrich Reuss, porwałeś się na to! – grzmiał Mistrz. – Wyjaśniłeś, dlaczego. Zetknąłeś się z czarami. Czy nie wiesz, że żaden czarnoksiężnik na świecie nie może mierzyć się ze mną?
– Wiem, ekscelencjo. Zląkłem się ciebie i twojej kary. Byłem słaby i wybrałem najprostsze rozwiązanie. Jeszcze raz błagam o litość i pozwolenie na to, by zostać w Zakonie.
– Zmarnowałeś szansę.
Mistrz skinął dłonią i Heinricha Reussa wyprowadzono. Jego okrzyk „Poświęciłem wszystko dla Zakonu”, odbił się echem od kamiennych ścian i umilkł.
Najwyższy odwrócił się do stołu przy ołtarzu. To znaczyło, że spotkanie dobiegło końca. Gestem dał znać swym zaufanym, stanęli, zachowując należytą odległość. Podczas gdy inni opuszczali salę, Mistrz, zwrócony w stronę muru, pogrążył się w myślach. Powoli uniósł przepiękne naczynie, srebrny kielich z wygrawerowanym wzorem.
Wolno obracał kielich w dłoniach, z uśmiechem zadowolenia na wąskich wargach obserwując rysunek. Widział brzeg morza, stylizowane postacie wyłaniające się z fal. Pierwsza dźwigała wielką kulę, od której odchodziły promienie, identyczny symbol jak ten, który widniał na piersiach zebranych. Mistrz obrócił się do swych towarzyszy.
– Dziękuję, przyjacielu, że zdobyłeś dla nas ten kielich – rzekł z uśmiechem do młodszego z dwóch mężczyzn. – Jest dla nas nieoceniony. Nieoceniony! Utrata z pewnością rozgniewała Habsburgów.
Jego twarz na powrót stała się kamienna.
– Zezwalam ci opuścić salę – rzekł. – Ale ty, najbliższy mi, pozostaniesz.
Kiedy młodszy z mężczyzn wyszedł, Mistrz przeniósł wzrok na swego zaufanego.
– I co na to powiesz, Lorenzo?
Читать дальше