Teraz zabrzmiało to, jakby kompan usiłował wzywać pomocy, lecz nie zdołał dobyć głosu. Potem zapadła cisza.
Usłyszał w niej kroki zbiegów, oddalające się w głąb lasu.
Do diaska, nie powinien był oddawać swego pistoletu! Musi go odzyskać. Odszukać Mondsteina i gonić uciekinierów.
Ale w lesie robiło się coraz ciemniej. Zapadał wieczór. Nieswój, trochę wystraszony, długimi krokami ruszył w kierunku Mondsteina.
Zatrzymał się powoli. Z wahaniem postawił jedną nogę, przysunął drugą i znieruchomiał.
Cóż na miłość boską…
– Mondstein?
Był tam, lecz tkwił spętany wierzbowymi witkami. Von Kaltenhelm podszedł bliżej.
Poczuł, że ogarnia go fala mdłości.
Ujrzał Mondsteina. Spomiędzy napiętych, splątanych ze sobą wierzbowych gałązek wystawały kępki ciemnych włosów. Jedna ręka wyciągała się w kierunku, gdzie stal Von Kaltenhelm. Wytrzeszczone oko wpatrywało się w niego błagalnie, rozpaczliwie, z przerażeniem, lecz nic już nie widziało.
Spod rozdartego ubrania wyłaniała się naga pierś, świadcząca o tym, że Mondstein zignorował polecenie zwierzchnika i zapomniał o założeniu ochronnego amuletu. Tak samo jak Georg Wetlev „zapomniał” o swoim. Tylko dlatego, że był ciężki i niewygodny?
Cóż za durnie! Von Kaltenhelm naturalnie nosił znak. Nie śmiał postąpić inaczej.
Kępki włosów, ręka, jedno oko, naga pierś.
Tylko tyle zobaczył z Mondsteina.
Boże!
Zapłacą za to, dziewczyna i ten jej budzący grozę kochanek, czy też kim on był.
Von Kaltenhelm wściekły rzucił się w pogoń.
Nie dotarł daleko, znów musiał się zatrzymać.
Co to takiego?
Odetchnął głęboko.
Co się dzieje?
Nieprzyjazny, dziko rosnący las umilkł. Kroków zbiegów nie było słychać, ucichły już dawno. Między drzewami dostrzegał dwór, w którym mieszkali, z komina unosił się dym, wiedział jednak, że tam nie mogli się schronić, cały czas pilnie baczył na dom.
Coś jednak zaczęło się dziać. Coś… Coś…
Von Kaltenhelm stanął nieruchomo. Nasłuchiwał, sprawdzał najbliższą okolicę. Dookoła.
Takie to dziwne, nie potrafił zrozumieć, co się stało.
Jestem chroniony, pomyślał. Nikt nie może do mnie dotrzeć. W dodatku sam w sobie jestem niepokonany. Wysokiego rodu, wysokiego stopnia. Zawsze odnoszono się do mnie z największym szacunkiem. Już jako bardzo małe dziecko miałem w sobie godność, dzięki której mogłem traktować innych z góry. Słudzy pełzali przede mną. Krewni podziwiali mnie, okazywali cześć. Jako dorosły nie mam sobie równych, książęta, cesarze, wszyscy najwyżej postawieni szanują mnie za mą wrodzoną władczość.
Tylko jeden stoi wyżej niż ja. I on chce, aby doprowadzić do niego tę nic nie znaczącą dziewczynę, Tiril Dahl…
Jestem chroniony. Nikt nie może do mnie dotrzeć.
Ale co to takiego? Co się we mnie sączy?
Von Kaltenhelma ogarnęło niezwykle poczucie pustki, dotkliwej melancholii, która omal go nie zadławiła.
Co on robi na świecie? Czemu to wszystko służy?
Miał wrażenie, że wypełnia go pustka. Wyłaniała się znikąd, rosła w nim niczym olbrzymia bańka powietrza. Próżnia w nim coraz bardziej się rozszerzała, miał ochotę się rozpłakać, ale człowiekowi jego kalibru nie przystoją łzy, zresztą nie umiał ich ronić.
Spomiędzy mocno zaciśniętych warg wydarł się jęk, jakby nacisk od środka stal się zbyt duży. Musiał spojrzeć na swe ciało, żeby się przekonać, jak kolosalnych wymiarów nabrało, lecz wyglądał całkiem normalnie.
Gorsze jednak od wrażenia, że przeistoczył się w balon, było pragnienie śmierci, jakie nagle go ogarnęło. Uczucie, że nic nie ma już znaczenia, że nie ma po co żyć.
A miał takie wzniosłe ideały (służące jego własnemu dobru), marzył o nieśmiertelnej potędze. Rozwiały się marzenia, pozostał jedynie płacz, który uwiązł w piersiach przed laty i nie mógł znaleźć ujścia.
Wszystko jest bez sensu. Wszystko to pustka. Nie ma nadziei.
Jak można się domyślać, to Pustka i Duch Utraconych Nadziei wspólnymi siłami zaatakowały von Kaltenhelma.
Nagle odniósł wrażenie, że gdzieś niedaleko rozległ się głos. Tak naprawdę jednak nic nie słyszał, głos rozbrzmiewał w jego głowie.
„On jest silny. Ma potężną ochronę”.
O, tak, oczywiście, jest chroniony! Nikt nie może wy- rządzić mu krzywdy.
Kolejny głos:
„Dziękujemy za przygotowanie. Teraz my się nim zajmiemy”.
Czyżby zaczął mieć halucynacje słuchowe?
Wszystko jedno, bo uścisk wokół jego duszy zelżał. Niewiara zniknęła, był już wolny.
Czas, aby zacząć działać!
W następnej chwili potężna siła, jakby mocny, siarczysty policzek, odrzuciła go na bok.
Móri dostrzegł wreszcie jakiś budynek na skraju lasu, dziwną szopę. Tiril była już bardzo zmęczona, posuwała się ostatkiem sił.
Znaleźli drzwi, zamknięte tylko na haczyk, i weszli do środka. W panującym półmroku zorientowali się, że przechowywano tu narzędzia rolnicze. Wzdłuż ścian stały tyczki, widły do przerzucania siana, sierpy. Wszystko sprawiało wrażenie nie używanego od niepamiętnych czasów; pojęli, że szopa musi należeć do dworu Aurory, choć stoi w pewnym oddaleniu od pozostałych zabudowań.
– Strych! – zdecydował Móri. – Chodź, wejdziemy na górę, tam będziemy bezpieczni przed napaścią. Otwór jest tak mały, że morderca nie odważy się wsunąć głowy, żeby strzelić.
– Tu jest okienko! – zawołała Tiril, kiedy weszli na strych, gdzie najwyraźniej wpychano wszystko bez ładu i składu. Móri odrzucił rupiecie na bok i utorował im drogę.
– Mamy stąd dobry widok – oświadczył. Starał się uspokoić oddech po szaleńczej ucieczce, kiedy polowa, no na nich jak na zwierzynę. – Jak się czujesz, Tiril?
Przykucnęli przy okienku. Tiril wzięła Móriego za rękę i na moment przytuliła głowę do jego ramienia.
– Niepokoję się o Nera – szepnęła. Nie mogła złapać tchu, tak była zmęczona.
– Mówili, żebyśmy się o niego nie bali.
– Wiem. Ale i tak się boję.
– To zrozumiałe.
Móri poczuł zalewającą go falę czułości. Spostrzegł, że Tiril jest bliska płaczu ze zmęczenia, rozpaczy i niepokoju o ukochanego psa. To dziecko, które weszło w życie z pełnym zaufaniem i miłością dla wszystkich żywych istot… Dlaczego właśnie ją musiało dotknąć całe to niepojęte zło? Co uczyniła, by w ten sposób ją karać?
Wiedział, że nie zrobiła nic poza okazywaniem życzliwości i dobroci ludziom i zwierzętom. To okoliczności spłatały jej tak paskudnego figla. Nosiła w sobie tajemnicę, której nie znała sama, a co dopiero Móri.
Objął ją, usiedli wygodniej na podłodze, by móc wyglądać przez nisko umieszczone okienko.
Tiril mocniej przytuliła się do niego, ale zaraz się wy- prostowała zirytowana.
– Mam odciski pod pachami od tej przebrzydłej kamizelki, kurtki, czy jak ją zwać. Czy mogę już ją zdjąć?
Móri zgodził się i sam też ściągnął dziwaczną kreację Augusta i Seline. Łosie skóry z trzaskiem upadły na podłogę.
– Ale dobrze, że je mieliśmy – przyznała Tiril. – Uratowały ci życie, prawda?
– Tak. Nie zapomnę podziękować rodzeństwu.
– Właściwie mogłoby być tak przyjemnie – zamyśliła się. – Mamy dach nad głową u dobrych ludzi, jesteśmy razem. Gdyby nie to tajemnicze… Pst – szepnęła. – Słyszę czyjś krzyk! Nasłuchiwali.
– Widać ten drugi – stwierdził Móri. – Pewnie i jego spotkał marny los. Wolałbym, żeby moi towarzysze działali mniej skutecznie! Nie mam jednak nad nimi żadnej władzy.
Читать дальше