– To do niego niepodobne – zafrasował się Móri. W jego głosie dał się wyczuć lęk. – Mógł wrócić do dworu, wpuszczono go do środka, ale…
Gwizdnął jeszcze raz, i jeszcze raz. Las pozostał niemy. Nie rozległ się żaden dźwięk, żaden szelest, nie słychać było psich łap po zmrożonym poszyciu ani ciężkiego sapania.
Zwierzę!
– Móri, wezwę Zwierzę!
Zawahał się.
– Nie mam przy sobie magicznych znaków.
– Co tam znaki! – zniecierpliwiła się Tiril. Zawołała głośno: – Zwierzę! Wzywam cię!
Wkrótce poczuła, że coś ociera się o jej nogi, w nosie zaświdrował smród gnijących ran.
– Znajdź Nera – poprosiła niewidzialnego przyjaciela. – Bardzo cię o to proszę!
Znów poczuła na kolanach dotyk szorstkiej sierści. Nagle tuż obok rozległ się chrapliwy, dobrze znajomy głos:
– Nie przejmuj się Nerem! Myśl o sobie! Zawracajcie!
Móri także go usłyszał.
– To Nidhogg – stwierdził zdziwiony. – Chyba rzeczywiście cię pilnuje. Sądzę, że powinniśmy go usłuchać.
– Czy Nero ma się dobrze? – rzuciła pytanie w powietrze.
– Poradzi sobie. Spieszcie się do domu, jak najprędzej!
– Chodź! – zawołał Móri. Ujął dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. – Nie bez powodu nas ostrzega.
Zbiegli z wiatrakowego wzgórza.
Krótka droga na pole zdała się nagle nie mieć końca. Zwłaszcza że zagradzali ją dwaj mężczyźni.
– Poznaję jednego – szepnęła Tiril.
– Ja też! Był na balu! Nazywa się chyba von Kaltenhelm.
– Sprawia wrażenie człowieka wysokiego rodu. To oficer – doszła do wniosku Tiril. – Móri, co my zrobimy?
– Schowajmy się do lasu! Pobiegniemy skrajem tak, by nie tracić z oczu ani pola, ani dworu. Biegnij!
Zaczęli przedzierać się przez zarośla.
Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem.
Móri jęknął głośno.
– Móri! Jesteś ranny?
– Nie. Kula odbiła się od skóry łosia. Niech Bóg błogosławi Augusta i Seline za to, że poszyli nam kurtki, chociaż przy każdym ruchu trzeszczą jak drzwi stodoły.
Biegli przez gęsto rosnące krzaki, Tiril musiała przyznać, że skórzany pancerz hamuje ruchy. Skrzypiał, przeszkadzał, a jednak nie mogła się powstrzymać od śmiechu na wspomnienie komicznego ubioru.
Niedługo jednak się uśmiechała, zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Wróg deptał im po piętach.
– Móri! Mijamy dwór, a musimy się tam schronić!
– Nie możemy wyjść teraz na otwarty teren – odparł w biegu, czując, jak gałązki sieką go po twarzy. – Trzeba ich zgubić. Powinienem był zabrać ze sobą pistolet, który zostawił mi Erling.
Padł kolejny strzał, i ten skierowany był do Móriego. Kula prawie go liznęła.
– Chcą zabić ciebie – wysapała Tiril, wyczołgując się z błotnistego rowu.
– Tak, ciebie najwidoczniej mają pojmać żywą.
– Ach, Móri, zgubiłam but w błocie! Au! Tyle tu kamieni, i tak kłuje! Nie mogę… biec…
– Musisz! Dalej, chodź!
Zdawał sobie jednak sprawę, że przeciwnicy mają przewagę.
Ale nie do końca!
– Moi przyjaciele! – zawołał. – Zróbcie co w waszej mocy!
Horst von Kaltenhelm podniecony gonił zbiegów.
– Mamy ją – sapnął z wysiłkiem. – Łap go, Mondstein!
– Muszę naładować broń – odparł równie uradowany Mondstein. – W biegu.
– Weź mój pistolet! Biegniesz szybciej niż ja.
Jęknął z wysiłku, lecz nie chciał rezygnować. Są już tak blisko! Nareszcie ją dopadł. Mistrz będzie zadowolony. Mondstein przyspieszył kroku z pistoletem gotowym do strzału. Kiedyś zazdrościł Heinrichowi Reussowi i Georgowi Wetlevowi tego, że zyskają pochwały za wykonanie tak prostego zadania, jak pochwycenie młodej dziewczyny. A im się to nie udało. Von Kaltenhelm, ich bezpośredni zwierzchnik, wyznaczył jego, Mondsteina, na miejsce Wetleva. Pokaże, co potrafi!
Heinrich Reuss także się wycofał. Teraz do złapania dziewczyny pozostali tylko von Kaltenhelm i on, Mondstein.
Czekają ich za to zaszczyty!
Tylko że zadanie okazało się nadspodziewanie trudne. Niby prosta sprawa, a dziewczyna wciąż wymykała im się z rąk. Jak to możliwe? I to w zasadzie przez przypadek. Miał wrażenie, że Tiril idzie przez życie jak lunatyczka, prosto w pułapki, jakie na nią zastawiają, i równie prosto z nich wychodzi. Bez szwanku.
Mondstein nie mógł pojąć, jak to możliwe, że znów spudłował strzelając do tego czarnego diabła, który nie odstępował dziewczyny. Przecież trafił go, a mimo to ten człowiek nadal biegł, jakby kule się go nie imały.
Czary!
Znów czary, to straszne, niepojęte!
Tym razem czary polegały na kurtce z wielokrotnie złożonej skóry łosia, ale tego Mondstein nie wiedział, czuł jedynie, jak zimny dreszcz przebiega mu po krzyżu.
Głupstwa, nie wolno tak ulegać fantazjom. Czyż on, Mondstein, nie był wybranym? Do tej pory radził sobie ze wszystkim.
Uciekinierzy mieli jakieś kłopoty. Dziewczyna się przewróciła, niemal zniknęła w bagnie. Ale podniosła się, utykała. Widać zgubiła but..Mężczyzna, ten cudzoziemiec, podtrzymywał ją, ale teraz biegli znacznie wolniej.
A więc szala zwycięstwa przechyliła się na jego stronę. Jak zwykle, zresztą czy mogło być inaczej?
Podniósł pistolet.
Tajemniczy obcy zatrzymał się. Odwrócił się w jego stronę. Jak można być tak głupim! Jedną ręką objął dziewczynę, drugą wyciągnął w stronę Mondsteina, wykrzykując przy tym kilka niezwykłych słów
– Vinir mínir, gerið Thad sem Thid getið.
Co po islandzku znaczy: „Moi przyjaciele, zróbcie co w waszej mocy!”
Mondstein stał wśród zarośli, miał jednak dobry widok na parę taplającą się w bagnie. Przed nim rosły tylko wiotkie wierzby iwy, nie zasłaniały mu widoku, a łatwo się przez nie prześlizgnąć.
Tak mu się wydawało.
W momencie gdy odwiódł. kurek, usłyszał w powietrzu świst i ujrzał, jak pęd wierzby okręca się wokół pistoletu i ściąga go w dół, tak że sam postrzelił się w stopę. Inna smukła gałązka owinęła się wokół jego ramienia. Cienkie pędy nachyliły się nad nim i oplotły całe ciało.
Szarpnął się, żeby się od nich uwolnić, ale więzy tylko jeszcze mocniej się zacisnęły. Zaczął Wzywać pomocy, lecz giętka jak drut witka otoczyła jego szyję, dławiąc krzyk, a potem samego Mondsteina.
– Dobry Boże – szepnęła Tiril.
– Uciekajmy stąd – odszepnął równie wstrząśnięty Móri. Nie aż tak skutecznej pomocy sobie życzył.
Odnalazł w błocie but Tiril i rzucili się do ucieczki, przerażeni potęgą sił, jakie uwolnili.
– Czy nie powinniśmy mu pomóc? – wysapała Tiril w biegu.
– Za późno. Zresztą ich było dwóch, dlatego właśnie wciąż nie mam odwagi wybiec z tobą na pole.
Tiril nie odpowiedziała. Zadumała się nad niewidzialnymi towarzyszami Móriego, którzy okazali się groźniejsi niż przypuszczała.
Bardzo ją to zasmucało, byli wszak jej przyjaciółmi. Horst von Kaltenhelm czekał w bezpiecznej odległości. Brudną robotę zostawił Mondsteinowi, i tak jemu przypadnie chwała.
Mondstein nie musiał wiedzieć o jego zamiarach.
Wystrzał! Z pistoletu Mondsteina. Doskonale!
Ale krzyk? Czy to nie Mondstein krzyczał? Co on znów wymyślił? Chyba nie strzelał do siebie?
Von Kaltenhelm uśmiechnął się z własnego dowcipu. Ale… znów usłyszał Mondsteina, przeraźliwy wrzask nie pozostawiał wątpliwości. Był to okrzyk przerażenia, paraliżującego strachu.
Horst von Kaltenhelm nasłuchiwał, zmarszczył czoło ze zdziwieniem.
Читать дальше