Fredlund odwrócił się zdziwiony.
– Czyżby moja żona nie opowiedziała wam legendy do końca? Hrabia przybył w odwiedziny do syna w Szwecji, aby dalej nauczać go wiedzy tajemnej. Rozchorował się i przez wiele lat nie opuszczał łóżka. W końcu zmarł tutaj.
– Możliwe więc, że… że skarb został tu ukryty?
– Owszem, nie należy tego wykluczać.
Tiril zerknęła na Móriego. Wiedziała, że nie kusiły go kosztowności. Bardziej interesował go zbiór czarnoksięskich formuł, który musiał znajdować się w posiadaniu czarnoksiężników. Gdyby udało mu się go odnaleźć, stanowiłby cenny dodatek do jego wcześniejszych zdobyczy.
Od Catherine nie mógł się niczego nauczyć, norweskie czary były bowiem o wiele słabsze od islandzkich, choć wywodziły się z tego samego źródła. Islandczycy wszak pochodzili z Norwegii. Na Islandii, odizolowanej wyspie, mogli jednak bardziej swobodnie rozwijać swe nadprzyrodzone zdolności. Polowanie na czarownice rozpoczęło się tam później niż na stałym lądzie.
Móri był ogromnie ciekaw wiedzy, jaką posiedli niegdyś dwaj niemieccy czarnoksiężnicy.
Tiril dostrzegła natomiast w jego oczach co innego. Jechali blisko siebie, ich spojrzenia mogły się spotykać. Zobaczyła wahanie.
Zrozumiała, o co chodzi. Móri na Islandii otrzymał wyraźne ostrzeżenie. Nie był pewien, czy powinien dalej zdobywać wiedzę tajemną. Ale jego oczy wyrażały także coś, od czego krew gwałtownie napłynęła do jej policzków. Móri wahał się z jej powodu! Zachwiał się w swym postanowieniu, że zostanie najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, ponieważ…
Czy miała w to uwierzyć? Uwierzyć, że odkrył, czym może być miłość? Odrzucił ją wszak Ale teraz nie był pewien, czy postąpił słusznie.
Nie, nie wolno jej wyobrażać sobie zbyt wiele. Móri nigdy nie powiedział wprost, że ją kocha. Byli dobrymi, a nawet bardzo dobrymi przyjaciółmi. Okazywał jej oddanie i największe zaufanie.
Ale miłość?
Do niej jeszcze daleko.
Nagle odkryła, że towarzysze się zatrzymali.
Zapadła cisza, nie słychać było nawet oddechów.
– Boże, dopomóż nam – szepnął Erling.
Tiril zrozumiała, że opuścili jasny, bezpieczny świat ludzi.
Ich oczom ukazał się niesamowity krajobraz.
– Jesteśmy w Gôrtiven – ponuro oznajmił Fredlund. – Albo, jak mówią, w Trolltiven…
Rzeczywiście walczyli tu chyba kiedyś mityczni olbrzymi. Ogromne głazy wznosiły się na niezwykłą wysokość, wsparte o siebie. Sosny wyciągały się ku niebu, by spoza tych kolosów dotrzeć do światła. Wyglądało to, jakby olbrzymi, zaskoczeni słońcem, przestali obrzucać się kamieniami i skulili się, przykucnęli, ramionami osłonili głowy przed niszczącymi promieniami słońca i tak zastygli. Potem przez tysiące lat porośli mchem. Ludzie zaczęli więc sądzić, że są głazami, a nie potworami z zamierzchłych czasów, które obróciły się w kamień.
Tiril wydawało się, że wśród tych bezkształtnych formacji czai się straszne niebezpieczeństwo. Poniosła ją wyobraźnia, ale mroczne pustkowie Gôrtiven ze swymi dzikimi kniejami i omszałymi głazami z epoki lodowcowej wydało jej się nieopisanie groźne. Nie wchodźmy tam! Nie wchodźmy! chciała krzyknąć do swych przyjaciół, lecz gardło miała jak zasznurowane.
Móri czuł podobnie. Wszyscy zsiedli z koni i stali oszołomieni, tacy mali wobec tego wybryku natury, tego świata, do którego wstęp powinny mieć tylko trolle i huldry. Móri mocno ujął Tiril za rękę.
– Powinniśmy zawrócić – rzekł głośno i wyraźnie.
– Ale dlaczego? – spytał poirytowany Erling. – Mamy przecież pełnię księżyca, następna taka noc się nie powtórzy.
– Poczekajmy więc, aż nastanie dzień – zaproponował Móri.
– Cóż znowu za głupstwa! Boisz się? – drwiła Catherine.
– Tak – odparł Móri spokojnie.
Nic nie mogło bardziej ich wystraszyć niż to króciutkie słowo.
Arne stanął po stronie Tiril i Móriego. Było więc ich troje na troje. Nero się tym razem nie liczył, za swymi najbliższymi skoczyłby w ogień i wodę, nie opuściłby ich bez względu na okoliczności.
Fredlund próbował ich przekonać:
– Wiem, wiem, Gôrtiven może się wydawać przerażające i takim jak tej nocy jeszcze nigdy nie widziałem tego miejsca. Ale to tylko złudzenie. Bywałem tu wielokrotnie i wiem, że jedyne, czego możemy się obawiać, to wilk, niedźwiedź, ryś albo rozgniewany łoś.
– Nie – pokręcił głową Móri. – Dzisiejszej nocy zjawiły się tutaj inne istoty, które nie powinny tu przebywać.
Czekali w niepewności. Tiril miała wrażenie, że duszki już się na nich czają.
– Przyjdzie nam się wobec tego rozdzielić? – zmartwił się Erling. – I tak nie możemy w ten straszny teren zabrać koni. Ale muszę mieć ze sobą Móriego. Inaczej…
– Co takiego? – dopytywała się Tiril. – Bez niego sobie nie poradzisz?
Milczenie Erlinga znaczyło, że zgadła.
– Naprawdę chcecie tam wejść? – upewniał się Móri.
– Oczywiście!
– Dobrze, pójdę więc z wami – westchnął.
I oni także odetchnęli z ulgą. Za Mórim poszli Tiril i Arne.
Znaleźli bezpieczne miejsce dla wierzchowców, Móri odmówił nad nimi zaklęcie, odpędzające dzikie zwierzęta i strachy. Rozpoczęli wspinaczkę po wielkich, oślizgłych głazach.
Fredlund, idący przodem, odwrócił się i zawołał w dół do innych:
– Wyszliśmy prawie prosto na Stenkällan, Kamienne Źródło. Musimy je minąć. W starożytności było to źródło ofiarne, składano tu ofiary pogańskim bożkom.
– Co składano w ofierze? – spytała Catherine.
– No cóż, nie wiem i nie chcę wiedzieć – krótko odparł Fredlund.
Droga pod górę do Stenkällan kosztowała wiele wysiłku. Tu rozpoczął się prawdziwie zaklęty las. W jasnym blasku księżyca wszystko ukazywało się z niezwykłą ostrością. Uwydatniała się chropowatość kory sosen, na mchu pokrywającym głazy światło księżyca i cienie tworzyły zagmatwane wzory. Tiril wydało się, że widzi potworne wizerunki wykrzywionych demonów i zawoalowanych dam. Daleko w dole spostrzegła jezioro, jakby czekające, że któreś z nich potknie się i spadnie, by mroczna woda mogła pochłonąć człowieka, intruza. Gładkie zbocza sprawiały wrażenie utworzonych z lodu i szkła.
Niezwykły był widok Móriego bez szerokiej „mnisiej opończy”. Zostawił ją przy koniach. Tiril widywała go bez peleryny już wcześniej, lecz nieczęsto i nigdy długo. Odnosiło się wrażenie, że Móri chce ukryć swą osobowość pod płaszczem z islandzkiej ciemnobrunatnej owczej wełny. Móri – jego imię znaczyło „brunatny jak ziemia” i „,upiór”.
Wspinał się przed nią, czasami posuwał się po wąskich półkach skalnych. Tiril nawet na moment nie spuszczała zeń wzroku. W chłodnym blasku księżyca stanowił niecodzienny widok, był tajemniczy i zmysłowy zarazem. Biodra miał wąskie jak u pantery, a czarne jak węgiel włosy opadały na potężne ramiona. Ciemną bluzę przytrzymywał pas. Pod nią nosił białą koszulę z dużym kołnierzem i szerokimi rękawami.
Usłyszała, że Catherine na widok Móriego wzdycha z zachwytu.
– Muszę go zdobyć – syknęła baronówna. – Zburzę mur tej jego lodowatej cnotliwości.
Tiril nic się na to nie odezwała. Zacisnęła zęby, przeklinając pod nosem.
Przed nimi wyrosła kolejna skalna ściana, którą musieli sforsować. I nagle nie widziała już Fredlunda ani Móriego, znaleźli się na położonym wyżej występie. Pozostała czwórka z całych sił starała się dotrzymać im kroku. Tiril miała wrażenie, że w ustach czuje smak krwi, lecz oczywiście była to przesada.
Читать дальше