– Na Namafjall? Czemu nie? Kiedy byłem w waszym wieku, także miałem na to ochotę. Jedźmy!
Górski szczyt okazał się tak ciekawy, na jaki wyglądał z dołu, a. może nawet bardziej. Tysiące maleńkich odłamków skalnych połyskiwało i iskrzyło, było tu tak wiele różnych minerałów, że Villemann nie miał ochoty już nigdzie dalej jechać. Siłą musieli go stamtąd odciągać, w kieszeniach poupychał tyle kamieni, że ledwie szedł.
– Spójrzcie – powiedziała nagle Tiril niemal bez tchu, wskazując na wschód, na tę samą drogę, którą przybyli.
Ze szczytu Namafjall rozciągał się wspaniały widok na gotujące się, kipiące, bulgoczące wielobarwne Namaskardh i na wzgórza w kolorze piasku, ciągnące się ku okolicom Krafli. Pejzaż w wielu odcieniach żółci, brązu i jasnych szarości został stworzony w bólach Islandii, martwy pejzaż bez najmniejszego śladu wegetacji, a mimo to jego piękno zapierało dech w piersiach.
Ale na szarej drodze, którą przybyli oni sami, spostrzegli zbliżającą się grupę barwnie odzianych jeźdźców.
– Naliczyłem siedmiu – oznajmił Villemann. – Ciekawe, co to za jedni.
– Nie wyglądają na Islandczyków – stwierdziła Tiril. – Ani trochę!
Zobaczyli to wszyscy równocześnie: promienie słońca odbiły się od jakiegoś złotego elementu na piersiach kilku z grupy.
– Pochylcie się! – zawołał Móri. – Mogą nas zauważyć na tle nieba!
Wszyscy rzucili się na ziemię, Nero także. Konie stały ukryte za szczytem.
W milczeniu śledzili poczynania jeźdźców. Patrzyli, jak tamci zerkają na wrzący kocioł Nämaskardh i unoszącą się parę, jak pokazują sobie coś i rozmawiają. Pojechali jednak dalej. Wkrótce zniknęli im z oczu, bo najwyższy z wierzchołków góry przesłaniał im drogę.
– Powinniśmy chyba dziękować Stwórcy za to, że się wybraliśmy na tę górę – rzekł Móri wyraźnie drżącym głosem.
– Teraz mamy ich przed sobą – wtrąciła Tiril.
– Myślicie, że… że to byli…? – z niedowierzaniem zaczął Villemann.
– To byli rycerze Zakonu Świętego Słońca – oświadczył przygnębiony Móri. – Sądzicie, że mógłbym ich nie poznać?
– Nie, lecz w jaki sposób…?
– Tego nie wiemy. Ale są tutaj i na tym musimy się skoncentrować. Zauważyliście, czy wszyscy nosili znaki Słońca?
– Owszem – odparł Dolg. – Wszyscy bez wyjątku. Widniał wśród innych złotych ozdób.
Villemann wstał i przeszedł na drugą stronę.
– Jadą w kierunku Myvatn – oznajmił. – Tym samym odetną nam drogę.
– Co teraz zrobimy? – zastanawiał się Dolg.
Tiril zadrżała. W jednej chwili ożyły wszystkie przykre wspomnienia. Wiele lat upłynęło od czasu, kiedy przebywała w niewoli rycerzy w zamku w Pirenejach, ale pamięć o tamtym okresie piekła jak świeża rana. Tortury, brud, odór, robactwo.
Upokorzenie.
To właśnie było najgorsze, i brak nadziei, niewiara w jakąkolwiek przyszłość. Świadomość, że nikt nie wie, gdzie ona przebywa. Przekonanie, że Móri nie żyje.
A. teraz bracia zakonni znów ich ścigali.
Poczuła dłoń Móriego na ramieniu.
– Nie dostaną cię w swoje ręce, Tiril. Przysięgam.
– My także – przyłączyli się Dolg i Villemann.
– Jak teraz dotrzemy do Gjäin? – spytała, z trudem wymawiając słowa zdrętwiałymi wargami.
Popatrzyli po sobie. Z nieznośną jasnością zdawali sobie sprawę, jakie rozwiązanie będzie w tej sytuacji najlepsze: Sprengisandur.
Móri wiedział, że znajdują się bardzo blisko drogi, która tam prowadzi. Czuł, że w ustach mu zaschło ze strachu i niechęci. Ze Sprengisandur jakoś by sobie poradził, uciążliwość podróży nie bardziej dawała mu się we znaki niż innym.
Ale wspomnienie stamtąd…
Matka i Gissur. Oboje umarli, aby ocalić jego. To do niego należała przyszłość. To on miał nieść dalej powołanie czarnoksiężnika. Oni byli starsi, wzięli na siebie winę za czary.
A przecież to on je uprawiał podczas przejazdu przez Sprengisandur, w tej podróży po śmierć. A najstraszniejszych rzeczy dopuścił się wcześniej, w okolicach Myrka.
– Wiemy, ojcze – cicho powiedział Dolg. – Nie pojedziemy przez Sprengisandur. W żadnym wypadku.
Móri westchnął.
– A może ja sam tamtędy pojadę? – zaproponował Dolg.
– Nie! – ostro sprzeciwił się Móri. – Na to nie pozwolę! Owszem, wiem, że jesteś już dorosły i radzisz sobie sam niemal we wszystkim. Ale to nie wystarczy. I tak łatwo tu zabłądzić. Poza tym nie wiesz nawet, gdzie leży Gjäin.
– Powinniśmy trzymać się razem – oświadczył Villemann. – Jakoś sobie poradzimy.
– Oczywiście – poparła go przygnębiona Tiril. Tak bardzo by się im przydało dotrzeć do ludzi, znaleźć dach nad głową, wypocząć, najeść się do syta i nabrać sił. Wszystko to stało się teraz niemożliwe.
Odwróciła się do Móriego z uśmiechem na ustach, nie odpowiadającym jej prawdziwemu wewnętrznemu stanowi.
– Czy znasz jeszcze jakąś inną drogę?
Móri odparł z wahaniem:
– Istnieje droga prowadząca na wybrzeże, sądzę jednak, że będzie dla nas zamknięta, bracia zakonni bowiem bez wątpienia spędzą noc w Reykjahlidh. Dlatego musimy wyruszyć na południe od Myvatn, znów zapuścić się na pola lawy. Jeśli uda nam się przemknąć obok Reykjahlidh od południa, na tyle daleko, żeby nas nie zauważyli, to powinniśmy nie przerywać podróży przez całą noc tak, aby ich wyprzedzić. Możemy pojechać przez Grjótagja i Dimmuborgir i postarać się przejechać przed nimi przez Skjalfandifljót na południe od Godhafoss, którędy oni z całą pewnością wyruszą. W ten sposób zyskalibyśmy przewagę.
– A więc… znów przez pustkowia? – spytał Villemann.
– Niestety – zasępił się Móri. – Tiril, czy starczy nam jedzenia jeszcze na jedną dobą?
– Tak, jeśli będziemy oszczędzać.
– Wobec tego jedziemy.
Tiril westchnęła bezgłośnie. Czuła, że nie jest już taka młoda jak wtedy, gdy na własną rękę wyprawiła się na Islandię w poszukiwaniu rannego Móriego.
Z daleka widzieli, jak siedmiu jeźdźców skręca ku Reykjahlidh, wielkiej zagrodzie nad Myvatn. To oni powinni tam być, znaleźć pożywienie i schronienie na noc.
Tiril zwróciła wzrok na południe, na drogę, która teraz ich czekała. Mroczne kolosy z lawy, “wulkany stołowe”, powstałe przed wiekami pod pokrywą lodu, górowały nad okolicą. Z ziemi buchał huczący słup pary, mniejsze, nie tak gwałtowne obłoki unosiły się wzdłuż zboczy. Widziała także długą, osobliwą smugę białego dymu, wijącą się i znikającą w oddali. To rów tektoniczny, który przecina Islandię na pół i ciągnie się przez Atlantyk aż do krajów południowych. Tiril jednak nie zdawała sobie sprawy, na co patrzy.
Widziała tylko przygnębiające, pozbawione życia pustkowie, na które po wielu dniach uciążliwej wędrówki przez podobne bezdroża znów musieli wracać.
Mówi się, że kiedy we wschodniej Islandii pada, na północy jest piękna pogoda i odwrotnie. Bez względu na to, jak jest naprawdę, grupka Móriego przez wiele dni podróżowała w nieustającym deszczu. Oczywiście pogarszało to humory, a Móri wciąż sobie wyrzucał, że nie chciał skrócić drogi, przeprawiając się przez Sprengisandur.
Dostrzegali jednak kilka jaśniejszych punktów: bracia zakonni nie mogli ich tu znaleźć, a poza tym mieli świadomość, że z czasem dotrą do ludzi mieszkających w zagubionych dolinach, do samotnych zagród, gdzie przyjmą ich gościnnie, pozwolą się ogrzać i odpocząć. Potrzebowali nabrać sił przed dalszym etapem podróży.
Читать дальше