“Zawisła nad nią groźba – oznajmił wówczas Nauczyciel. – Nie wiemy, co to jest, ale od dawna przeznaczone jej są kłopoty”.
Móri nie miał też ochoty zostawiać córki bez opieki w Norwegii. Z ciężkim sercem poprosił, aby sama zdecydowała: czy woli jechać z babką Theresa do Aurory pod Christianię, czy też zostać w Bergen u rodziny Erlinga?
Taran nie podobało się żadne z tych rozwiązań. Chciała jechać na Islandię. Ojciec tyle opowiadał o tym kraju, rozpalił w niej tęsknotę. Czyżby się z nią drażnił teraz, kiedy prawie już tam dotarła?
No, “prawie” to chyba nieco zbyt mocne słowo. Ale Móri zdawał sobie sprawę, że zawiódł córkę.
Okazało się, że ma jeszcze trochę czasu do namysłu. Mogli wyruszyć dopiero za dwa tygodnie i Móri z radością przyjął tę zwłokę.
Ucieszyła się i Taran. Czas oczekiwania wykorzystała na zbadanie okolic Bergen na własną rękę. Z natury ciekawa świata, a ponadto wielka miłośniczka przyrody, zakochała się w dzikich wzgórzach otaczających miasto. Właściwie nie wolno jej było włóczyć się samotnie, ale taki zakaz był dla Taran drobiazgiem bez znaczenia. Matce i ojcu mówiła, że wybiera się do Erlinga i Theresy, a dziadkom – że musi wracać do rodziców. Bracia zbyt byli zajęci przygotowaniami do morskiej podróży, by zwracać na nią uwagę, a Rafael i Danielle przebywali u rodziny Erlinga.
Tak naprawdę nikt nie miał czasu dla Taran.
Podczas jednej ze swych stale coraz bardziej niebezpiecznych ekspedycji odkryła, kto jej pilnuje.
Zanim jednak do tego doszło, zdążyła wiele osiągnąć.
Zwiedziła na przykład targ rybny, przyglądając się norweskiej ulicy. Nieźle nauczyła się norweskiego od rodziców, którzy między sobą rozmawiali najczęściej w tym właśnie języku, ale ze zrozumieniem dialektu bergeńskiego miała trudności. Dlatego doszła do wniosku, że najmądrzej będzie uczyć się go, słuchając.
Nie zauważyła, że kobiety na jej widok wymieniają wiele mówiące spojrzenia, a mężczyźni rzucają za nią sprośne żarty. Przecież nie rozumiała słów, cóż więc jej to przeszkadzało?
Kiedy pewnego dnia usłyszała sympatyczną propozycję, od razu się na nią zgodziła.
Jakiś szyper spytał, czy miałaby ochotę na wyprawę jego kutrem.
Na ryby? Wspaniale, bardzo się z tego ucieszyła, będzie miała co opowiadać braciom.
Na pokładzie kutra było trzech mężczyzn. Łódź wypłynęła z portu przy wtórze zachęcających okrzyków z nabrzeży. Taran, nie zdając sobie sprawy, co się dzieje, wesoło pomachała ręką zebranym.
Gdy wypłynęli już prawie na pełne morze, szyper stanął za nią, objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Jaki on przyjacielski, pomyślała Taran.
– Niewiele możemy ci zapłacić – oznajmił szyper. – Ale każdy dorzuci grosz. Zależy, ile zwykłaś dostawać.
– Och, nie, nie chcę żadnej zapłaty – odparła uradowana Taran. – Bardzo się cieszę, że mogę być z wami i wam pomóc. Co mam robić?
Chwilę później zrozumiała swój błąd. Walczyła jak szalona, lecz pokonanie dwóch mężczyzn było ponad jej siły. Trzeci stał przy sterze, wydawało się jednak, że jest głuchy na wołania dziewczyny o pomoc.
Nagle jednak poczuł, że kuter nie chce go słuchać. Chociaż starał się utrzymać stały kurs na pełne morze, ster kierował łódź ku lądowi. Rybak ciągnął z całych sił, lecz coś okazało się silniejsze od niego. Zawołał szypra, który zorientował się już, że manewrowanie łodzią źle idzie, ale musiał się bronić przed dzikimi kopniakami Taran.
Kuter zbliżył się do lądu na niebezpieczną odległość i wszyscy trzej mężczyźni rzucili się ratować łódź. Taran natychmiast skorzystała z okazji i skoczyła za burtę.
Zaraz potem kuter znów skierował się na otwarte morze.
– Dziękuję za pomoc! – wybulgotała Taran, bo fale w tym miejscu były dość wysokie. Umiała pływać, zresztą do kamienistej plaży nie było daleko. – Dziękuję, bez względu na to, kim jesteś!
Znów uwaga o “wspaniałej Blitildzie” przemknęła jej przez głowę. Zabrzmiała dość kwaśno, ale też i dało się w niej wyczuć ślad ulgi.
Kto mi pomaga? zastanawiała się Taran, kiedy ociekając wodą i trzęsąc się z zimna kierowała się w stronę Bergen. Wściekła na siebie za swą naiwność i zdecydowana nigdy więcej nie chodzić na nabrzeże rybackie.
Ponieważ jednak posiadała zdolność dostrzegania komizmu w większości sytuacji, wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Świetnie sobie poradziliśmy – rzuciła w powietrze. – Obiecuję, że nigdy czegoś podobnego więcej nie zrobię.
“Wcale w to nie wierzę”, rozległa się odpowiedź w jej głowie.
– Bardzo chciałabym wiedzieć, kim ty jesteś. I jak wyglądasz.
“Nigdy się tego nie dowiesz! Nigdy w życiu!”
– Masz jakieś życie, o którym możesz mówić? – dopytywała się. – I kim, do pioruna, jest ta okropna Blitilda?
Głos w jej wnętrzu pozostał milczący.
Karakorum. Pamir…
Już same te nazwy przyprawiały o dreszcz na wspomnienie wiecznego zimna, oszałamiającej przestrzeni i przyrody tak pięknej i potężnej, że ludzkie serce ledwie zdoła to ogarnąć.
Pamir. Dach świata, Wyżyna, gdzie dna dolin leżą na wysokości 4000 metrów nad poziomem morza. Karakorum. Drugi pod względem wysokości łańcuch górski na świecie, którego nikt z zewnątrz jeszcze nie odkrył.
Zachodni sąsiad Himalajów.
Nieliczni ludzie żyli w tej górskiej krainie. Kirgizi i Tadżykowie przemierzali konno równiny Pamiru, lud Hunza strzegł jedwabnego szlaku, łączącego Turkiestan z Indiami.
Jeszcze mniej było przyjezdnych, tylko wielbłądzie karawany w swej nie kończącej się wędrówce.
W górskim mieście Gilgit, w tajemniczym świecie gór i dolin Karakorum, ze zgrozą przekazywano sobie wieści o “Wiecznym”. Wieczny znów się pojawił, powiadano, gdy kolejny raz ginęła młoda dziewczyna z któregoś z miasteczek przytulonych do tarasowych zboczy, gdzie uprawiano ryż. Dziewczęta znikały nieczęsto, co dwadzieścia, trzydzieści lat, ale ludzie z doliny żyli w ciągłym strachu. Młode panny rzadko wychodziły same, starsi bacznie ich pilnowali. A jednak Wiecznemu udawało się je porywać.
A gdy burze śniegowe z zawodzeniem pędziły przez dolinę, przesłaniając wysokie wierzchołki gór, mawiano, że oto Wieczny się gniewa. Składano mu w ofierze wędzone mięso, które znikało w ciągu nocy. Nigdy jednak nie stwierdzono, kto je zabierał. Przekorni młodzi chłopcy mówili, że to grasują dzikie zwierzęta, ale starsi ludzie święcie wierzyli w Wiecznego.
Nikt go nigdy nie widział, nikt może oprócz zaginionych kobiet. Pozostawał równie tajemniczy, równie niemożliwy do wytropienia jak yeti, potworny człowiek śniegu z Himalajów. Ale Wieczny nie był yeti. Nikt nie wiedział też, gdzie przebywa, poszeptywano jednak o pewnym szczycie na krańcu nie zamieszkanej, odciętej od świata doliny. Kiedyś, dawno temu, zabłądził tam myśliwy z plemienia Hunza. Udało mu się wrócić do Gilgit, miał wiele do opowiadania. W blasku wieczornego słońca wydało mu się, że wierzchołek góry to twierdza, zamek z wieżyczkami i rzeźbieniami. Po zachodzie słońca jednak wrażenie minęło. Myśliwy ponadto spotkał w dolinie dziewczynę, która zniknęła przed dziesięciu laty; teraz stała się już kobietą. Prosił, by wróciła z nim do wioski, lecz ona nie chciała wracać. Oświadczyła, że nigdzie nie będzie jej lepiej niż tutaj, i zanim zdążył ją nakłonić do powrotu, uciekła. Pognał za nią, ale zniknęła mu z oczu między poszarpanymi skałami zbocza.
Читать дальше