Gdzieś za jego plecami rozległ się łoskot. Ktoś zeskoczył na podłogę.
Nie, och, nie, moje serce tego nie zniesie!
Jakaś istota szybko i cicho, niemal bezszelestnie, przysunęła się do jego łóżka. Ruchami przypominała jaszczurkę.
Kardynał von Graben szeroko otworzył oczy, usiłując pochwycić powietrze, którego nagle zabrakło mu w płucach. W głowie mu zawirowało, serce, zdawało się, zaraz pęknie, przestał widzieć wyraźnie. Dostrzegł ciemną postać, połyskującą zielono, przypominającą człowieka, a zarazem nieludzką…
Z całych sił starał się utrzymać wzrok w jednym punkcie.
Wreszcie mu się to udało.
Przeżegnał się i wymamrotał:
– Zdrowaś Maryjo, łaski pełna… Dominus Tecum, benedicta Tu…
Lodowata dłoń – ale czy to naprawdę dłoń? – opadła na jego usta. Z oczu biło mu przerażenie.
Odezwał się łagodny, jedwabisty głos, cichy niemal jak szept:
– Powiedz mi o Świętym Słońcu! Gdzie ono jest?
“Dłoń” się odsunęła. Von Graben oddychał ciężko, łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody.
– Nie wiem. Przysięgam, nie wiem! Gdybym wiedział…
– Nie musisz kończyć, nie trzeba mi zbędnych słów. A błękitny kamień? Gdzie go szukać?
– Błękitny kamień? Nie my go mamy.
– Kto zatem?
– Chłopak, paskudny syn czarnoksiężnika z Islandii. Wiem, gdzie oni są, ale nie możemy się tam dostać. Otoczyli swój dom magicznym murem.
– Gdzie?
– “W Kärnten, w Austrii.
Kardynał musiał podać bardziej szczegółowy opis. Oddech mu się rwał, narastała panika w pobliżu tej istoty, mówiącej wprawdzie jego językiem, lecz w jakimś niezwykłym, śpiewnym rytmie. Gdzie znak Słońca? Pod poduszką. Kardynał sięgnął po talizman, lecz go nie znalazł.
Kobiety muszą go uwielbiać, przyszło do głowy von Grabenowi. Od istoty biła zmysłowość tak potężna, że nawet on poczuł leciutkie drżenie w tym, co kiedyś było najszlachetniejszą częścią jego ciała, a teraz zmieniło się w wysuszony, żałosny kawałek skóry.
Straszliwy przybysz na wpół przymknął osobliwe oczy, jakby zakończył już sprawę z kardynałem. Von Graben, ogarnięty śmiertelnym lękiem, wydusił z siebie:
– Do Dolga… syna czarnoksiężnika… nie można się zbliżyć. Ma zbyt potężnych obrońców.
Zauważył, że niezwykła istota zaczyna się gniewać, dodał więc prędko:
– Ale on ma siostrę, Taran… Słyszałem, że różnie się o niej mówi. To najsłabsze ogniwo w tym niemal nierozerwalnym łańcuchu. Odnajdź szafir i przynieś mi go. On należy do mnie!
Potworne oczy niemal całkiem się zamknęły. Kardynał prędko się poprawił:
– Możemy się nim podzielić. Możemy sobie nawzajem pomagać…
Dobiegł go przeciągły szept: “Taran”. Zabrzmiało to jak wyrok śmierci. Doskonale, ucieszył się von Graben.
Niesamowita istota wyprostowała się, a potem wyciągnęła długi szpon i głęboko zadrapała świętą skórę kardynała. Rysa biegła od gardła w dół, niemal dzieląc ciało von Grabena na dwie części.
Taki był koniec Wielkiego Mistrza Zakonu Świętego Słońca, kardynała von Grabena, człowieka, który nigdy nie powinien był się znaleźć na tak wysokim stanowisku. Często jednak zdarza się, że przywódcami zostają ludzie opętani żądzą władzy.
Nawet fakt, że dotknął kiedyś cudownego szafiru, nie mógł mu już pomóc.
Błyskawicznie zwołano rycerzy Zakonu Świętego Słońca na nadzwyczajne zgromadzenie w tajemnych salach w Burgos. Należało wybrać nowego wielkiego mistrza. Kardynał von Graben zakończył życie.
Wszyscy rycerze z wyraźną ulgą przyjęli ten fakt. Już szczerze mieli dość starca, który z łoża rządził nimi, jak mu się żywnie podobało.
Brat Lorenzo nie planował żadnych wyborów, był wszak oczywistym następcą von Grabena. Wszystko, czego nie mógł dokonać, ponieważ powstrzymywał go przed tym kardynał, miał zamiar zrobić teraz.
Przemawiał do zgromadzonych w prastarej krypcie w Deobrigula, gdzie blask pochodni i kandelabrów oświetlał mroczne ściany i okazałe meble. Płomienie odbijały się w wielkim znaku Słońca na ścianie.
– Grupa czarnoksiężnika zabrała nam wielu rycerzy. Nie ma wśród nas brata Johannesa, biskupa Engelberta, Heinricha Reussa, Mondsteina, Georga Wetleva, brata Ottona i brata Alexandra, i wielu naszych zaufanych ludzi. A teraz odszedł nasz Wielki Mistrz. Zwerbowaliśmy jednak nowych rycerzy. Znów jest nas dwudziestu jeden, możemy więc podjąć walkę pod moim przywództwem. Obiecuję, że nasze działania będą odtąd znacznie skuteczniejsze!
– Chwileczkę! – przerwał mu młody hrabia Rasmus Finkelborg. – Wydaje mi się, że brat Lorenzo zanadto się spieszy. To przecież królestwo starców! Teraz, kiedy pozbyliśmy się w końcu tego żywego trupa von Grabena, nie musimy chyba się męczyć z kolejnym staruchem?
Prawdą było, że również brat Lorenzo zbliżał się do jesieni życia. Po sali przeszedł pomruk, padały coraz ostrzejsze słowa. Starsi nie zamierzali odstąpić należnego im prawa, młodsi za wszelką cenę chcieli się przebić.
Lorenzo, zasiadający na honorowym miejscu wielkiego mistrza, napotkał stanowcze spojrzenie Rasmusa Finkelborga, ale i z jego wzroku dała się wyczytać niezłomność. Młody Rasmus miał bladoniebieskie oczy, które potrafią być frapujące u życzliwie patrzącej, ciemnowłosej osoby, u niego natomiast budziły grozę. Finkelborg był bardzo jasnym blondynem, niemal białowłosym, miał jasne rzęsy i pociągłą twarz z długim ostrym nosem i ustami zaznaczonymi ledwie kreską; trzymał się sztywno, jakby kij połknął. Nigdy się nie uśmiechał. Brat Lorenzo przyznał w duchu, że nawet gdyby wyjątkowo stało się inaczej, on nie chciałby oglądać tego uśmiechu, z pewnością przepojonego okrucieństwem i złem. Co wyrośnie z tego młodzieńca? zastanawiał się Lorenzo. Dlaczego przyjęliśmy go do Zakonu?
Znal odpowiedź na to ostatnie pytanie. Sam głosował za przyjęciem śmiałego, odnoszącego się z pogardą do świata Rasmusa Finkelborga. To twardy człowiek, w pełni zasługujący na zaufanie i powierzenie mu zadań związanych z walką z czarnoksiężnikiem i jego drużyną, człowiek, który z całą bezwzględnością będzie zabiegać o to, aby Zakon osiągnął wreszcie swój cel: odnalazł Święte Słońce.
Ale Lorenzo nie przypuszczał chyba, że ów młodzian okaże się bezwzględny również wobec swoich?
Pewność, że to właśnie on, Lorenzo, obejmie stanowisko wielkiego mistrza Zakonu, w jednej chwili się zachwiała.
Dokonał szybkich obliczeń. Starsi wciąż stanowili większość, szczęśliwie! Zdawał sobie sprawę, że von Kaltenhelm także zabiega o tytuł wielkiego mistrza, ale on naprawdę zaczynał się już starzeć. Często zapominał o dokończeniu myśli, nie pamiętał nawet, od czego zaczynał. Nikt się już z nim nie liczył.
Przeszedł go zimny dreszcz na wspomnienie śmierci kardynała. Taka straszna! I niepojęta, w żaden sposób niewytłumaczalna.
Czarnoksiężnik nie działa w taki sposób. Może to banda jego duchów? Z Mondsteinem rozprawiły się naprawdę potwornie, oplatały go gałązkami i witkami, aż się udusił. A potem kopały von Kaltenhelma, grały nim w piłkę! Właśnie między innymi z powodu tej upokarzającej kary nie chciano, by von Kaltenhelm sięgnął po najwyższe stanowisko w Zakonie.
Ale morderstwa na Mondsteinie i von Grabenie różniły się od siebie zasadniczo pod dwoma względami…
Po pierwsze, Mondstein nie nosił swego znaku Słońca. Von Graben co prawda także nie, ale miał go pod poduszką. A to najwidoczniej nie wystarczyło.
Читать дальше