– Mordimerze – usłyszałem cichy głos opata – spójrz na środek komnaty.
Z trudem oderwałem wzrok od Miecza i obróciłem wzrok tam, gdzie mi kazał. Na tronie, umiejscowionym dokładnie w centrum sali, siedział długowłosy, brodaty człowiek, ubrany jedynie w biodrową przepaskę. Jego twarz i ciało były szare, pomarszczone i sprawiały wrażenie, jakby wyrzeźbiono je w pniu suchego drzewa. Miał zamknięte powieki. Jednak nie mogłem nie poznać tego oblicza.
– Mój Boże – wyszeptałem.
– Właśnie tak – odparł spokojnie opat. – Oto jest twój i nasz Bóg. Jezus Chrystus.
Na oblicze i na skórę człowieka zasiadającego na tronie kapały spod sufitu złote krople. Podniosłem wzrok. Pod samym sklepieniem ujrzałem skute łańcuchami postaci. Postaci o złotych włosach, nieziemsko pięknych twarzach i szarych skrzydłach. Obok nich wisieli, podwieszeni na specjalnie skonstruowanych uprzężach, mnisi ze srebrnymi sierpami w dłoniach. W równo wyznaczonych odstępach czasu cięli więźniów ostrzami, a wtedy złota krew z ich żył spływała na siedzącą na tronie postać.
– Czy to właśnie On?
– Przecież sam wiesz najlepiej. Czujesz, prawda?
Czułem. Czułem potęgę emanującą z tego zwiędniętego ciała, ale wiedziałem, że nie wolno mi boleć nad losem Boga. Bo jeśli Pan wybrał tę drogę, oznaczało, iż była to droga słuszna. Nie zniknął, nie uniósł się w niebiosa, nie założył królestwa w Chinach, jak chcieli heretycy. Był wśród nas, oddał się pod opiekę pobożnych mnichów i czekał, aż nadejdzie właściwy czas.
Uklęknąłem. Co czułem, mili moi, patrząc w twarz naszego Pana? Nie jest to do opisania ani do wypowiedzenia. Czy można osiągnąć w życiu więcej, niż spojrzeć prosto w twarz Syna Bożego? Czy można chcieć więcej? Czy można marzyć o czymś więcej? Czy można być bardziej wypełnionym żarem wszechogarniającej Bożej miłości? I czy można bardziej pragnąć, by wraz z Nim ponieść miecz świętej prawdy? I czy można bardziej ufać, że wszystko, co czyniło się do tej pory, było słuszne, gdyż dano ci łaskę spoglądania w Najświętsze Oblicze?
Nie wiem, na jak długo zastygłem w modlitwie, w której niebiańska ekstaza przenikała się z rozpaczliwym bólem. Z bólem, że pomimo iż jestem tak blisko Pana, to nie przemówi On do mnie i nie pozwoli, bym złożył Mu hołd ze swej wiary, miłości oraz krwi. Jak strasznym uczuciem jest wiedzieć, że zrobisz dla Pana wszystko, czego On tylko zapragnie, lecz wiesz, że nie otrzymasz Znaku, cóż to takiego ma być!
– Podejdź bliżej, moje dziecko – usłyszałem głos opata.
Posłusznie podszedłem niemal do samych stóp Tronu. Zdumiewające, ale siedzący na nim człowiek z daleka wydawał się potężny i wysoki. Jednak gdy zbliżyłem się, dojrzałem, że jest mniej więcej mojego wzrostu. Miał silne ramiona, wysklepioną klatkę piersiową i twarz, na której zastygł smutek. Widziałem, że jego pomarszczona, zwiędnięta skóra zyskuje tylko na moment ludzką świeżość, a było to w chwili, kiedy padały na nią złote krople krwi. Kątem oka zobaczyłem, że opat klęka obok mnie.
– Mój Panie… – powiedziałem.
– Nie usłyszy cię – w głosie opata był tak samo bezmierny smutek jak ten, który przygniatał moje myśli. – Potrafimy sprawić, by nie umarł, lecz nie potrafimy sprawić, by ożył.
– On jest właśnie tu! – zawołałem. – Nie w niebie, nie w Chinach, nie w Indiach… Jest tu! Nie opuścił nas!
Obróciłem wzrok na postaci torturowane ostrzami sierpów. Zauważyłem, że ich rany zabliźniają się niemal natychmiast po zadaniu ciosu.
– A oni?
– Upadli Aniołowie. Stoczyli się tak nisko jak żadne stworzenie Boże przed nimi. Wyrzekli się Pana, lecz ich krew cały czas posiada zbawienną moc. Nie wskrzeszą Go, lecz utrzymają w głębokim śnie.
Zauważyłem, że łydka Jezusa niemal sczerniała, niczym gałąź drzewa wypalona przez ogień, jednak zaraz potem padła na nią złota kropla i wtedy znów na chwilę upodobniła się do ludzkiego ciała. Zobaczyłem ścięgna oraz niebieskie żyły pulsujące pod jędrną skórą. Lecz trwało to zaledwie moment nie dłuższy niż jedno uderzenie serca.
– Jesteśmy Jego opiekunami i powiernikami Tajemnicy od przeszło piętnastu wieków – powiedział opat. – Rozumiesz więc, mój chłopcze, że nigdy i nikomu nie pozwolimy, by przeszkodził nam w świętym dziele.
– Czy się zbudzi?
– Wierzymy w to – w jego głosie brzmiało szczere pragnienie. – I wierzymy, że wreszcie znajdziemy sposób, by przywrócić światu naszego Pana. Widać nie jesteśmy jeszcze godni, by opromienił nas swym blaskiem. Ale kiedy nadejdzie właściwy czas, wtedy On znów ujmie w dłonie Miecz i poprowadzi nas, wierne sługi Boże, byśmy dali świadectwo Prawdzie.
– Niech tak się stanie – zdołałem wyszeptać.
– Wtedy też zapanuje prawdziwe Królestwo Jezusowe, a żelazo i ogień wyplenia wszelkie zło, jakie narodziło się na świecie. I kiedy w ostatecznej wojnie zwyciężymy Bestię, nasz Pan będzie nam już królował po wieki wieków. Nie w niebie, lecz tu, na ziemi! Wydźwignie sprawiedliwych, a życie złoczyńców utopi we krwi oraz niewysłowionym cierpieniu.
– Niech tak się stanie – powtórzyłem. Milczeliśmy długą, długą chwilę. I to opat odezwał się pierwszy.
– Czas na pożegnanie, Mordimerze. Wysyłam cię w świat z ciężkim sercem i nie liczę wcale, że coś zmienisz, kogoś ocalisz, a nici losów świata splotą się w twoich dłoniach…
– Po co w takim razie żyć? – przerwałem mu gwałtownie.
– Po to, by mieć nadzieję, iż stanie się inaczej, niż twierdzę. – Nie obraził się, ale spojrzał na mnie pogodnym wzrokiem. – Dla młodych takie sprawy są zakryty kartą, uważny starzec już wszystkie je zgłębił Kto poznał dobrze mądre, stare księgi, wie, że na lesze nic nie nożna zmienić. Oto, dlaczego starcy muszę być szaleni – wyrecytował.
– Jesteś więc szalony, mój ojcze – rzekłem z pełnym przekonaniem, a przed oczyma miałem obraz z mych snów, którego nie wyjawiłbym nikomu. A raczej, cóż, szczerze mówiąc, wyjawiłem to człowiekowi, który z całą pewnością już nie żył. Co noc modliłem się w intencji jego zbawienia. Sam nie wiem czemu… Może dlatego, że mnie wysłuchał i zrozumiał?
Wiedziałem, dokąd pójdę, i wiedziałem, że muszę tam dotrzeć przed Czarnym Wiatrem. I że muszę ocalić coś, co panuje w moim sercu, choćbym miał za to zapłacić najwyższą cenę. W końcu byłem człowiekiem, który zobaczył swego ukochanego Boga. Byłem kimś innym niż kilka pacierzy temu.
– Mam nadzieję – przyznał, klepiąc mnie w ramię. – Mam taką najszczerszą nadzieję, kochany Mordimerze. Pielęgnuj marzenia, chłopcze, bo bez nich staniesz się…
– Nieszczęśliwym – pozwoliłem sobie dopowiedzieć, kiedy milczenie przeciągnęło się zbyt długo.
– Nikim – sprostował twardym tonem. – Bez marzeń staniesz się nikim! Jeżeli płaczesz nad tym, że w twoim życiu słońce zapadło za horyzontem, łzy przeszkodzą ci dostrzec piękno gwiazd.
– A jeśli ich nie ma? – wyszeptałem, myśląc o gwiazdach.
– To je stwórz, niemądry chłopcze! – Klasnął w dłonie.
Odwróciłem się, by ruszyć w stronę drzwi, i tylko raz jeden, ten ostatni, postanowiłem spojrzeć w oblicze Jezusa. Krople złotej krwi spadły właśnie na skórę Jego twarzy i zobaczyłem, jak wielki zastygł na niej smutek. Potem uniosłem wzrok i zatrzymał się on na jednej z postaci ciętych srebrnymi sierpami. Była Aniołem. Pomimo że miała kobiece kształty, to jednak była istotą znajdującą się poza męskim lub kobiecym postrzeganiem (a może raczej ponad nim?). Nie budziła we mnie więcej namiętności niż marmurowe rzeźby w ogrodach Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Tylko coś migotało w jej oczach. W złotych, niezwykłych oczach, w których pojawiał się ból za każdym razem, gdy srebrne sierpy haratały żyły.
Читать дальше