– Ojcze – w głosie brata Teodozjusza słyszałem niemal błaganie – na Boga żywego…
– O tak, bracie, właśnie tak – przerwał mu opat. – Na Boga żywego, czyń, co ci przykazano! Na Bo-ga ży-we-go – powtórzył, wyraźnie akcentując każdą sylabę.
– Czy to naprawdę mam być ja, mój ojcze? – Mnich był bliski płaczu.
Opat pogłaskał się po brodzie i westchnął.
– Od zawsze wiedziałeś, jakie czeka cię zadanie. I akceptowałeś przeznaczony ci los… W nadziei, że chwila wyboru nigdy nie nadejdzie. Ale nadeszła. Za twojego życia i za mojego życia, nad czym szczerze boleję, gdyż wolałbym, by przed podobną próbą stanęły przyszłe pokolenia, nie my. Czy przyjmiesz krzyż na swe barki, czy też wyprzesz się Pana? Przyjmiesz trzydzieści srebrników spokojnego sumienia?
Przez moment stali naprzeciw siebie. Opat, spoglądający ze smutkiem w oczach wprost na Teodozjusza i Teodozjusz, wpatrzony w zniszczone czubki własnych sandałów.
– Wskaż więc człowieka, który ma to uczynić w twoim zastępstwie, i weź na swoje ramiona jego grzech, jeśli nie potrafisz wzięć własnego – dodał opat.
Przez moment ścisnął mnie za gardło strach, że przerażone spojrzenie Teodozjusza obróci się w moją stronę i mnich krzyknie: „On, niech on wypełni wolę Pana". Ale zaraz potem się uspokoiłem. To sprawa klasztoru. Byłem jedynie przypadkowym świadkiem rozmowy, której treści nie rozumiałem. Wtem przerażone spojrzenie Teodozjusza obróciło się w moją stronę i mnich krzyknął:
– On, niech on wypełni wolę Pana!
Moje serce zastygło. Lecz opat tylko się roześmiał. Smutny był to śmiech.
– Musisz wskazać jednego z nas – powiedział. – Albo – jego głos stwardniał – zrób wreszcie to, do czego cię przygotowywano przez wszystkie lata! Bracie – postąpił krok w stronę Teodozjusza – czyń, co przykazano, lub wynoś się z mojego klasztoru!
Mnich cofnął się o krok, potem o następny i jeszcze następny. Rymnął na kolana z łomotem i szlochem rodzącym się w głębi serca.
– Nie podołam, ojcze! Jak mi Bóg miły, nie podołam! Nie wezmę tego krzyża na me barki!
Opat skinął na dwóch braci służebnych.
– Wyrzućcie go za bramy – rozkazał. – Zedrzyjcie habit, którego nie jest godzien nosić.
Teodozjusz nawet się nie opierał. Wywleczono go, głośno szlochającego, rozpaczającego i błagającego o wybaczenie. Opat spojrzał na jednego z mnichów stojących przed nami.
– A jaka jest twoja decyzja, bracie Zenobiuszu?
Korpulentny mężczyzna z siwym wianuszkiem włosów okalających czerwoną łysinę wystąpił przed szereg.
– Od przeszło trzydziestu lat znam swą powinność – powiedział twardo. – Nie cofnę się w chwili próby.
– Czy Teodozjusz nauczył cię wszystkiego, co wypada wiedzieć?
– Tak, ojcze. Czarny Wiatr nie ma dla mnie tajemnic. Opat pokiwał głową.
– Czyń więc, co postanowiono – rozkazał. Zobaczyłem, jak starą, smutną i zmęczoną ma twarz.
Zenobiusz pochylił głowę, po czym odwrócił się i oddalił pospiesznym krokiem.
– Zejdźmy na wieczerzę, mili bracia. – Opat rozłożył szeroko ramiona. – Zaprośmy na nią wszystkich, którzy przebywają w klasztorze. Braci służebnych, gości… Niech kto może weseli się dziś przy naszym stole, gdyż od jutra czeka nas świat, którego ani ja, ani wy nigdy żeśmy nie pragnęli. Wyciągnijcie z piwnic najlepsze wina! Niech pysznią się na naszym stole kruche ptactwo, soczysta wieprzowina, delikatne raki, wonna jagnięcina!
– Dzisiaj post – ośmielił się zauważyć jeden z mnichów.
– Pościć będziemy od jutra – zdecydował opat, – I to nie postem brzucha, lecz postem serca. Dzisiaj Pan nam wybaczy…
W refektarzu zasiedli wszyscy mnisi, również ci bracia mniejsi, którzy zwykle jadali w sali przy kuchni. Obecnych było też kilku gości klasztoru. Zauważyłem otyłego szlachcica ubranego w czerwień oraz kilku niepozornych mężczyzn przyodzianych w szare kubraki. Podejrzewałem, iż są to szpiedzy Amszilas, zapewne przebywający tu, by złożyć raporty lub otrzymać następne misje. Opat zaszczycił mnie miejscem tuż przy sobie.
Kiedy odmówiliśmy wszyscy długą modlitwę, powiedział:
– Jedzcie i pijcie, drogie dzieci! Weselcie się, a ja w imieniu naszego Pana odpuszczam wam niedochowanie postu.
Kucharze przygotowali znamienite potrawy, z klasztornych piwnic wytoczono wina najprzedniejszej jakości. A jednak, choć nie wszyscy przecież wiedzieli, że wydarzyło się coś złego, to przeczucie nadchodzących chwil zmąciło radość. Nie rozmawiano głośno, zaledwie szeptano, jakby podniesienie głosu było czymś niewłaściwym. Niektóre z półmisków wynoszono do kuchni niemal nietknięte, z pucharów i kielichów nie ubywało wina.
– Smutna ta uczta – westchnął opat, wodząc wzrokiem po biesiadnikach zasiadających w refektarzu.
Trudno było nie zgodzić się z tym stwierdzeniem.
– Da Bóg, doczekamy weselszych – odpowiedziałem.
Nagle przy drugim końcu stołu dostrzegłem postać, która wydała mi się znajoma. Poczekałem, aż obróci się w moją stronę, i teraz nie miałem już wątpliwości.
– Ojcze… – Odwróciłem się w kierunku opata.
– Tak, tak – powiedział, wiedząc, na kogo patrzyłem. – Uwierz mi jednak, że ona teraz jest godna miłości Pana. A jej wiedza – cmoknął z podziwem – przekraczała nasze najśmielsze wyobrażenia.
– A jej ukochany? A margrabia?
– Nie był nam potrzebny.
– Zabiliście go?
Obrócił się w moją stronę i po raz pierwszy ujrzałem złość na jego twarzy.
– Zadajesz za dużo pytań, chłopcze. Wytrzymałem jego spojrzenie.
– Wybacz, ojcze – odezwałem się po chwili. – Pozwól, iż przejdę do innej kwestii. Wiem, znowu wiem, iż nie powinienem pytać… Lecz sam pojmujesz, że istnieje człowiek, któremu jestem winien życie. Zdradzono go, prawda?
– Rozumiem, jaki jest właściwy sens twojego pytania, Mordimerze – odrzekł po chwili. – Chciałbyś wiedzieć, czy ten, którego znasz pod mianem Marasa van Bohenvalda, nie zdradził przypadkiem ciebie. Mam rację?
– A zdradził?
– Zawsze służył wiernie Panu. Tak jak i ty służysz Mu z pełnym przekonaniem, że dokonałeś słusznego wyboru.
– Jednak…
– Nie ma żadnego „jednak" – przerwał mi. – Wszyscy wypełniamy tylko Boży Plan. Nawet nieszczęsna kobieta, której wydaje się, że zdradziła nas wszystkich.
– Enya? A zdradziła?
– Zdradziła myślą, mową i uczynkiem – odparł. – Zdradziła z pełną szczerością i pełną świadomością zdrady. Lecz czyż nawet Judasz nie odegrał powierzonej mu roli?
– Nie rozumiem – powiedziałem.
– I nikt tego od ciebie nie wymaga. Bohaterowie nie są od tego, by rozumieć świat, na którym żyją. Bohaterowie są od tego, by z nim walczyć – rzekł, a potem uśmiechnął się. – Spróbuj udka. – Wskazał na kuropatwę. – Pieczone w miodzie i cynamonie. Znakomite.
Rano otrzymałem wezwanie, by stawić się w celi opata. Przyszedł po mnie brat Zenobiusz. Poprzedniego dnia sprawiał wrażenie wesołego mężczyzny, lubiącego dobrze zjeść i wypić, ot, przykład radosnego mnicha z figlarnych sztychów. Teraz był zaledwie cieniem samego siebie. Miał martwe, szkliste oczy i zwieszone ku dołowi kąciki ust. Poprowadził mnie bez słowa do celi opata. Było tam tylko kamienne łoże bez materaca, poduszki ani nawet koca oraz dwa niskie zydle. Wraz z Zenobiuszem przycupnęliśmy właśnie na nich. Przełożony klasztoru miał tak bladą twarz, jakby nie spał całą noc.
– Człowiek w moim wieku często nie wie, czy jego sny są zesłanymi wizjami, czy też starczymi zwidami, rodzącymi się w umyśle zawieszonym pomiędzy snem a czuwaniem – powiedział i westchnął.
Читать дальше