Wpadłem na krótkie, kręcone schody, zbiegłem po nich i wtem dostrzegłem, iż zabrnąłem w ślepy zaułek. Zakląłem. Długo i szpetnie. Już miałem zawrócić, kiedy go zobaczyłem. Stał w mrocznym kącie korytarza. Chuderlawy, przygarbiony człowieczek, odziany w szarą kapotę. Widziałem go nieraz, zarówno w takiej postaci, jak i w zupełnie innej. Widziałem go migoczącego oślepiającą bielą i z rozpostartymi skrzydłami. Widziałem go karzącego grzeszników i ratującego ich życie. Widziałem, jak jego dotyk palił me ciało do kości, i widziałem, jak ten sam dotyk leczył zadane rany. Kiedyś bałem się go bardziej niż samej śmierci, teraz strach wymieszany był w równych proporcjach z szacunkiem i miłością. A może nawet strachu było coraz mniej? W końcu kiedyś walczył w mojej obronie z Upadłym Aniołem, a jeszcze potem rozmawialiśmy o czymś… Nie do końca pamiętałem o czym, wiedziałem jedynie, że było to bardzo smutne i bardzo ważne. Tylko czasami, w snach, wydawało mi się, że pamiętam słowa tej rozmowy, lecz zaraz po obudzeniu wszystkie one znikały niczym łzy na deszczu.
– Mój panie. – Przyklęknąłem na jedno kolano, starając się uspokoić oddech.
– Wstań, Mordimerze – rozkazał. – Czas się dopełnił – rzekł niemal ze smutkiem. – Nigdy i nic nie będzie już takie, jak było kiedyś…
Nie odzywałem się, bo niby co miałem powiedzieć? Z oddali słyszałem głośne i wściekłe nawoływania strażników. Mój Anioł Stróż wyciągnął rękę.
– Ujmij moją dłoń, Mordimerze – nakazał. Bałem się tego dotyku, lecz wiedziałem, że nie mam innego wyjścia, jak posłuchać rozkazu. Palce Anioła były mocne i ciepłe. Poczułem ulgę na myśl, że tym razem nie wypalą mi śladu niczym po rozgrzanym do białości żelazie.
– Spójrz mi w oczy.
O nie! – pomyślałem. Nie chcę utonąć w labiryntach szaleństwa, które znajdują się w ich głębi!
– Spójrz mi w oczy – powtórzył, a w jego głosie było chyba coś na kształt prośby.
Podniosłem wzrok. Szaroniebieskie, intensywne wejrzenie. Nie znalazłem w nim na szczęście niczego, co zapamiętałem z poprzednich spotkań.
– Nie skrzywdzę cię – obiecał. – Choć nie do końca wiem, co jest krzywdą, a co łaską.
– Ufam ci, mój panie – odparłem i czułem, że serce bije mi jak u schwytanego królika.
– Opowiedz im o wszystkim – rozkazał Anioł. – Przekaż, że czas się dopełnił.
Nie wiedziałem, o kim mówi, lecz nie zdążyłem zapytać. Nagle straciłem przytomność. To nie było jak omdlenie, kiedy na moment przed upadkiem w ciemność wiesz, że właśnie mdlejesz. To było tak, jakby ktoś błyskawicznie spuścił przed moimi oczami czarną kurtynę. Nie pamiętałem nic z tego, co wydarzyło się później. Dopóki nie ujrzałem nad sobą opata klasztoru Amszilas. Miał zmęczoną twarz, lecz jego oczy zdawały się jaśnieć, podobne niebu w letnie bezchmurne południe.
– Co tu robisz, ojcze? – spytałem słabym głosem.
– Może powinienem spytać o to samo. – Uśmiechnął się łagodnie. – Co sprowadza mistrza Inkwizytorium do klasztoru Amszilas?
– Gdzie? – odezwałem się nieprzytomnie. – Przecież jestem… – Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że znajduję się w klasztornej celi. – Jestem… byłem… na zamku Habichtberg.
Ktoś stojący za plecami opata parsknął ze zniecierpliwieniem.
– To magia papistów! – usłyszałem pełen złości głos. – To szpieg!
– Mordimer nie jest szpiegiem papistów – odparł spokojnie opat. – Prawda, mój synu?
– Oczywiście, że nie. – Przełknąłem ślinę. – Przecież wiesz, ojcze.
– Wiem. – Skinął głową. – Niemniej twoje przybycie do klasztoru było co najmniej zdumiewające. Wylądowałeś z głośnym łomotem – usłyszałem cień rozbawienia w jego tonie – na posadzce w refektarzu, w czasie gdy właśnie kończyliśmy dziękować Panu za dary, którymi nas obdarza.
– Nie było go ze mną? – spytałem, kiedy tylko przetrawiłem słowa opata.
– Kogo, moje dziecko?
– Anioła – odszepnąłem. – Nie było go, prawda?
– Na badania z nim! – znowu usłyszałem ten sam niecierpliwy głos. – Wtedy wszystkiego się dowiemy.
Opat odwrócił się, dostrzegłem, że jego twarz stężała.
– Nie bierzemy na tortury przyjaciół klasztoru – rzekł twardo i powrócił spojrzeniem w moją stronę. – A przynajmniej niezbyt często – dodał i te akurat słowa nie do końca mnie uspokoiły. – Opowiedz nam wszystko, co wiesz, i o wszystkim, co pamiętasz.
Skoro żądał, więc opowiedziałem. Nie starałem się panować nad językiem i ugłaskiwać lub przemilczać faktów, tak jak czyniłem w raportach dla biskupa Hez-hezronu. Opowiadałem z pełną szczerością i bez drobnych przemilczeń czy przeinaczeń. Miałem nadzieję, że mi uwierzy, chociaż w miarę jak snułem opowieść, dla mnie samego brzmiała ona coraz mniej wiarygodnie. Może jestem szalony? – zadałem sobie w pewnym momencie pytanie. Może wszystko, co się dzieje, rodzi się jedynie w moim rozgorączkowanym umyśle? Skończyłem i westchnąłem.
– Bóg mi świadkiem, że wyjawiłem wszystko, co wiem, i wszystko, o czym pamiętam. Kazał wam to powtórzyć i kazał wam również powiedzieć, że czas się dopełnił.
– Czas się dopełnił – powtórzył moje słowa tak nieprzychylny mi wcześniej mnich, lecz teraz w jego głosie słyszałem tylko strach i smutek.
– A więc jesteśmy zgubieni – stwierdził spokojnie opat. – Tak się kiedyś musiało stać. Nasz los przepowiedziano wiele lat przed tym, nim ktokolwiek z nas się narodził. – Westchnął ciężko.
– Macie przecież klasztor, Krąg, szpiegów! Macie siłę! – zawołałem, nie zważając już na tajemnicę okrywającą Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium.
– Jak długo możemy się opierać zjednoczonym potęgom cesarstwa i papiestwa? – spytał. – Prędzej czy później prześlą nam nakaz papieski zlecający bezwzględne posłuszeństwo. A kiedy go nie usłuchamy, wyślą armię. Bo nie będzie już Inkwizytorium, które obroni nas powagą swego imienia. Bo tam, w Rzymie, zalęgła się Wielka Nierządnica, tam z morza wychodzi Bestia, mająca dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diamentów, a na jej głowach imiona bluźniercze.
– Przeklęci papiści! – warknął jeden z mnichów. – Dlaczego papież to robi? – nagle w jego głosie obok złości zabrzmiały również smutek i niezrozumienie.
– Wojnę z Bogiem rozpoczyna: wygra Bóg, gdy wybije godzina – odparł opat. – Nie jesteśmy jeszcze gotowi do wojny z otwartą przyłbicą. Teraz te mury ulegną wrogom. Nie pokonamy tysięcznych armii, nie rozbijemy dział i oblężniczych machin. Ulegniemy… A może raczej powiedzmy inaczej: uleglibyśmy. Jak kwiat pod ostrzem żniwiarza. Tyle tylko, że jutro i pojutrze świat będzie miał więcej kłopotów niż zdobycie Amszilas. Amszilas, którego nigdy i nikomu zdobyć nie wolno!
Podniósł się z miejsca.
– Już dopełnił się czas, bracie Teodozjuszu – obwieścił smutno. – Czas uwolnić z lochów Wysłanników. Czas wypuścić Czarny Wiatr. Nadchodzi Oczyszczenie.
Mnich, do którego zwracał się opat, wystąpił krok naprzód. Miał niemal białą twarz i byłem pewien, że nie była to wrodzona bladość.
– Ojcze… – głos mu drżał. – Czy ojciec jest… – Tak, jestem pewien – odparł opat. – Zaczynaj w imię Boże!
Nie miałem pojęcia, o co im chodzi, lecz byłem święcie przekonany, że oto w obecności waszego uniżonego sługi podejmowane są decyzje niezwykłej wagi. A pomyśleć, że zawsze pragnąłem tylko życia w spokojnym cieniu!
Читать дальше