– No i słusznie – zgodził się. – Słyszałem o tobie przedtem, Madderdin, i słyszałem, że jesteś przyjacielem przyjaciół. Niektórzy z was, inkwizytorów, mają zasady i prawa, których ściśle przestrzegacie. Jak myślisz, czy chcemy zastąpić oswojone psy hordą wściekłych wilków?
– Nie do końca jestem oswojony – mruknąłem.
– Wiesz, co mam na myśli. Wiesz, że nie było żadnych czarów, a popełniono tylko zwykłe idiotyczne błędy, które mogą się przydarzyć i przydarzają na każdej wojnie. Nie chcę, by przesłuchiwano moich ludzi, nie chcę, by wmawiano im, że widzieli demony i zostali opętani czarną magią. Nie chcę wreszcie, by zaczęto ich palić. Bóg ukarał nas za nadmierną pewność siebie. Ot i tyle…
– Trudno się nie zgodzić z waszą dostojnością. Jeśli wolno spytać: wasza dostojność brał udział w szarży?
Pokiwał głową.
– A co miałem robić? – zapytał z wyraźną wściekłością w głosie, lecz ta wściekłość nie była skierowana przeciwko mnie. – Zostać z tyłu, by potem obdarzono mnie kądzielą albo zajęczą skórką? Nie byłeś nigdy w szarży, Madderdin. Rżenie koni, krzyki, łopoczące sztandary. Wystarczy, że jeden, dwóch, trzech wyrwie do przodu… Reszta idzie za nimi. – Przymknął oczy, jakby przypominał sobie, co zdarzyło się w czasie bitwy.
– Nie wierzycie więc w czary, panie?
– Oczywiście, że wierzę. – Przeżegnał się zamaszyście. – Jakże można nie wierzyć? Ale nie zamierzam szukać czarów tam, gdzie zwycięża ludzka zapalczywość.
Nie dało się ukryć, że Kappenburg mimo przerażającego wyglądu wilkołaka-ludożercy był człowiekiem obdarzonym giętszym umysłem, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka.
– Nie można ot tak wziąć na badania inkwizytora. – wróciłem do poprzedniej myśli, gdyż tym akurat tematem byłem żywotnie zainteresowany. – Zwłaszcza kiedy samemu nie jest się inkwizytorem. Dziękuję wam za troskę, panie, lecz nie sądzę, by na razie coś mi groziło.
– Madderdin, ty idioto! – tym razem stuknął mnie w pierś wyciągniętym palcem. Silny był, trzeba przyznać, bo z trudem powstrzymałem grymas bólu. – Oni najpierw wezmą cię na badania, potem poszukają wytłumaczeń. Nie widzisz, że wszystko się wali? Zasady, porządek, reguły… To jest wojna, człowieku! A przepisami, ustawami i paragrafami możesz sobie teraz dupę podetrzeć!
– Bez prawa jesteśmy sforą zagryzających się nawzajem drapieżników – zacytowałem zdanie, które niegdyś usłyszałem.
– Bardzo celna uwaga! – Nawet nie wyczułem ironii w jego głosie . – Nalej no tych szczyn. – Spojrzał w stronę gąsiorka, potem znowu obrócił wzrok na mnie. – Tak więc drapieżniki zeżrą cię, Madderdin, a potem być może stwierdzą: „Na gwoździe i ciernie! Popełniliśmy proceduralny błąd". Przynajmniej będziesz miał pośmiertną satysfakcję.
– Czego wy właściwie ode mnie chcecie? – zapytałem zmęczonym tonem. – Chcecie mi powiedzieć, że tkwię po szyję w gównie? Sam o tym wiem. Chcecie mi wyjawić, jak z tego gówna wyleźć? No to pilnie was słucham…
– A gdzie wasz przyjaciel komediant? – Kappenburg zmienił temat.
– Pewnie pije albo bałamuci dziewki… Jak to on.
Uderzył mnie w policzek. Mocno. Tak szybko i niespodziewanie, że nie zdążyłem się zasłonić. W pierwszym odruchu chciałem skoczyć do niego i nauczyć, że nie bije się bezkarnie inkwizytorów, ale zimna krew wzięła górę.
– Jeśli będziecie chcieli mnie dźgnąć sztyletem, to nie krępujcie się, panie – poprosiłem zgryźliwie.
Roześmiał się, obnażając równe i białe łopaty zębów.
– To po to, żebyś się ocknął, Madderdin. Twój druh nie pije ani nie chędoży dziewek, tylko wyznaje twoje winy przed ojcem Veroną. Twoje – powtórzył, bym przypadkiem nie miał wrażenia, że się przejęzyczył.
– To… rozsądne – odrzekłem, zdając sobie sprawę z faktu, że szlachcic być może ma rację.
– Roz-sąd-ne – posmakował wypowiedzianą przeze mnie kwestię. – Taaak, zgadza się…
– Dobrze, panie Kappenburg. Przyszliście tu, poobrażaliście mnie i pobiliście. – Szlachcic zarżał przy ostatnim słowie. – Zagrajmy w otwarte karty: dlaczego Najjaśniejszy Pan na to pozwala? Jak sądzicie?
– A co, ma kochać waszego biskupa? Hockenstauffowie zawsze chcieli mieć wszystko w swoich rękach. Spierajcie się z papiestwem, on będzie was godził. Wyobrażacie sobie chyba, że oskarżenie kapitana straży biskupiej o herezję i czary potężnie nadszarpnie prestiż Officjum. Najjaśniejszy Pan nie pozwoli nikomu wygrać, ale ciebie zapewne poświęcą…
Pokiwałem głową, gdyż moje podejrzenia zdążały podobnym torem.
– Widzicie… – powiedział po chwili zastanowienia. – Pismo mówi: I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi. Lecz ich nie interesuje prawda. Mam więc wierzyć w magię i czary? Czekać, aż oskarżą moich żołnierzy, dworzan, a potem mnie samego, ponieważ te oskarżenia posłużą im do większej rozgrywki?
– Nie przyszliście tu tylko w swoim imieniu, prawda? Nie musiałem czekać na odpowiedź.
– Co ja mogę, panie Kappenburg? Co ja mogę? – zapytałem i sam wiedziałem, jak bardzo żałośnie brzmi to pytanie.
– Jesteście przewidywalni, Madderdin. Kierujecie się prawem i przepisami. Tworzycie porządek, jaki by on nie był, ale porządek. A obawiam się, że wasi przeciwnicy pragną jedynie chaosu.
– Powtórzę pytanie: co ja mogę, panie Kappenburg? Pochylił się . Nasze twarze znalazły się tak blisko, iż gdybym chciał, mógłbym go szarpnąć zębami za bokobrody.
– Napisz list. Niech biskup przyśle inkwizytorów. To twoja jedyna nadzieja.
– Proszę go o to cały czas – odpowiedziałem. – Nic z tego nie będzie.
Mimo całego dramatyzmu sytuacji bawił mnie fakt, że szlachetnie urodzony pan uważa przybycie inkwizytorów za ratunek z opresji. Tyle że ja wiedziałem, iż Jego Ekscelencja nie wmiesza się w tę awanturę. Chociaż zważywszy na słowa Kappenburga, zapewne powinien. Musiałem poradzić sobie sam. Jak zwykle.
– Zapomnijcie o biskupie – rzekłem. – Pomyślcie lepiej, co my, teraz i tutaj, możemy uczynić?
Zastukał palcami w wieko skrzyni. Zabawne, dopiero teraz spostrzegłem, że owłosione miał nawet palce. Gdyby urodził się w chłopskiej rodzinie, to albo rodzice wyrzuciliby go do lasu, albo sąsiedzi zatłukli kijami. Jednak płynęły jakieś pożytki z bycia szlachetnie urodzonym…
Nagle pomyślałem, że jest przecież ktoś, kto może mi pomóc. Enya, kochanka cesarza, służąca Wewnętrznemu Kręgowi Inkwizytorium. Na pewno miała wiele sposobów, by zawiadomić kogo trzeba o kłopotach, jakie mają miejsce w Habichtbergu. Odwoływanie się do potęgi Kręgu nie należało do bezpiecznych zadań, ale wolałem to niż rozgrywkę z legatem oraz jego bratem. Tylko, niestety, nie miałem sposobu, by dotrzeć do pięknej zabójczyni, a poza tym w zaistniałej sytuacji taka próba mogłaby zaszkodzić zarówno jej, jak i mnie.
– Anna, księżniczka z Trebizondu, znacie ją, nieprawdaż? – spytałem.
– Kto nie zna nałożnicy cesarza? Ba, wielu chciałoby ją poznać bliżej…
– Przekażcie jej wiadomość – poprosiłem. – Niech raczy się ze mną spotkać…
– A co ci to da? Jeśli sądzisz, że…
– Przekażcie tylko wiadomość – powtórzyłem z naciskiem w głosie. – Nic więcej.
Pokręcił głową i wstał ze skrzyni.
– Skoro tego właśnie chcesz. Obrócił się jeszcze do mnie od progu.
– Kiedy patrzę na to wszystko – pokręcił głową gestem, który wydał mi się bezradny – jakby na Cesarstwo spadł zły los… Tfu, tfu, na psa urok! – Splunął przez ramię.
Читать дальше