Cesarz siedział na krześle z ułamanym oparciem, prawą rękę objęto mu w łupki owinięte bandażami, które przypominały teraz ubłocone szmaty. Patrzył przed siebie tępym wzrokiem i odniosłem wrażenie, że tak naprawdę nikogo nie dostrzega. Na policzkach miał ceglaste wypieki wywołane gorączką, a usta na wpół rozchylone. Na końcu nosa zwisała mu katarowa kapka. Krótko mówiąc, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy i trudno było uwierzyć, że oto mamy przed sobą człowieka, który mienił się Obrońcą Chrześcijaństwa, Powiernikiem Królestwa Jezusowego oraz Opiekunem Ziemi Świętej.
– Twoi cholerni najemnicy – warknął nagle August Kappenburg, wskazując palcem na kapitana Savignona. – Nie spieszyli się do walki, co?
Savignonowi przyglądałem się dyskretnie, lecz z ciekawością już od dłuższej chwili. Słynny najemnik był niemal karłem i przypominał spłaszczoną beczkę opartą na krótkich, krzywych nóżkach. W tym wszystkim raziła jeszcze nieproporcjonalna, wręcz monstrualnie wielka głowa. Pośrodku twarzy kapitana wyrastał wielokrotnie połamany nos, małe oczka były niemal zarośnięte przez siwe wiechcie postrzępionych brwi. Niemniej należał do ludzi, o których mówiło się z szacunkiem i do których mówiło się z szacunkiem. Jeśli udało mu się wywalczyć tak wysoką pozycję, wyglądając tak groteskowo, musiał być naprawdę nietuzinkowym człowiekiem. Teraz wściekle wzruszył ramionami.
– Śliśmy tak sibko, jak mogliśmy – warknął z silnym akcentem. – Miłosiwy pan nie kaziali wam siarsiować.
– Rycerstwo okryło się chwałą! – krzyknął feudał w pogiętym i zakrwawionym półpancerzu. – A wyście się cofnęli!
– I cieście się, zieśmy chroniali miłosiwego – odburknął Savignon. – Bo kto zapeśpicił otfrut? Kcie wasi riciezie? Kcie wasia piechcia?
– Właśnie! – Tauber odwrócił się w stronę Kappenburga. Jego mokre wąsy zwisały teraz smętnie po obu stronach ust. – Gdzie jest nasza piechota? Gdzie ludzie Vogla i van Alsta?
Kappenburg spojrzał w jego stronę i wymamrotał coś niezrozumiale.
– Van Alst idzie tuż za nami. A Vogel jest na wschodzie… chyba – powiedział niepewnie szlachcic z obandażowanym zakrwawionymi szmatami kikutem zamiast lewej dłoni.
– Tabory?
Szlachcic tylko bezradnie wzruszył ramionami i zaraz potem syknął, widać zabolała go raniona ręka.
– Ktoś wie, gdzie są nasze tabory? – Tauber powiódł spojrzeniem po obecnych w namiocie rycerzach.
Jego wzrok przemknął również po mnie, lecz nie sądziłem, by baron w ogóle mnie zauważył. Kapitan Savignon roześmiał się chrapliwie, tak że jego brzuszysko zatrzęsło się pod szerokim, nabijanym drogimi kamieniami pasem. Cóż, nosił na sobie niezgorszą fortunę…
– Organisiacia! – fuknął. – Kury fam focić, a nie na wojnie chocić.
– To zniewaga! – Kappenburg, poczerwieniały na twarzy, jakby ktoś go spoliczkował, ruszył w stronę dowódcy najemników.
– Dość! – cesarz ocknął się w końcu ze stuporu, ale musiał powtórzyć raz jeszcze: „Dość", by zatrzymać Kappenburga. – Nie jesteśmy tu, by się kłócić, lecz radzić, co nam wypada uczynić – powiedział już spokojnie. – Gdzie się przegrupować, jak przygotować i skąd przypuścić następny atak…
– Miłosiwy – Savignon nie miał żadnych oporów, by przerwać samemu cesarzowi – tu nie ma co rasić o ataku. Tu tsia rasić, jak uratować reski tfojego wojska.
– Tak jak mówię. – Cesarz spojrzał na niego twardym, ponurym wzrokiem. – Uratować, wycofać, przegrupować i zaatakować raz jeszcze. Tym razem przezornie oraz całymi dostępnymi nam siłami. Jak trzeba, zostaniemy do zimy.
– Od wzieśnia moi ludzie bioro potfujny ziołd – zastrzegł szybko Savignon. – Mamy to w konraćcie, miłosiwy. A zieśtą kto w zimie walci, co?
– Tauber? – Władca zlekceważył słowa najemnika.
– Utraciliśmy walecznych rycerzy z tak niezwykłą odwagą szturmujących przeważające siły wroga… – zaczął baron.
Szkoda, że zamiast słowa „odwaga" nie użył „głupota", pomyślałem.
– Boże, przyjmij ich do swego Królestwa i uczyń im zaszczyt powołania do wielkiej i ostatecznej bitwy, którą stoczysz ze swym Nieprzyjacielem – przerwał mu legat Verona.
Tauber przeżegnał się zamaszyście i kontynuował:
– Piechota poniosła pewne straty w czasie nocnego szturmu, ale nie są one na tyle istotne, by zagrozić powodzeniu całej kampanii. Lekka jazda pomocnicza cofnęła się w ładzie, najemników, jak wiemy, wyprowadził kapitan Savignon, być może tylko część taborów wpadła w ręce wroga…
– A to jak chciecie zdopyfać twierdzić palatynia bez masin bleźnicich i armatów? – machnął ręką Savignon. – Dzie wasia Greta jeść?
– Dobre pytanie – wtrącił cesarz. – Co z Szaloną Gretą?
Najjaśniejszemu Panu odpowiedziało milczenie. W najlepszym wypadku ludzie palatyna ją zniszczyli. W najgorszym właśnie ciągnęli w stronę własnych fortec. Miałem ogromne wątpliwości co do skuteczności działania wielkich bombard, lecz przecież Szalona Greta nie była tylko bronią. Była symbolem. Jak cesarski sztandar. A teraz wróg nie musi jej wcale użyć, wystarczy, iż będzie się chlubił jej posiadaniem.
– W razie czego sprowadzimy lub zbudujemy nowe – rzekł cesarz, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Tauber, pchnij gońców do Hezu z prośbą do biskupa o natychmiastowe wsparcie. Niech wyśle nam wszystkie armaty, jak trzeba, niech zdejmie własne z murów. Dalej inżynierów i cieśli, ilu tylko da radę. Lasów tu w bród w razie czego raz-dwa poradzimy sobie z budową katapult, mangoneli i wież.
Baron pokiwał głową bez przekonania.
– Skoro taka wasza wola, miłościwy panie.
– Aby wiedzieć, jak postępować w przyszłości, trzeba wyciągnąć wnioski z błędów popełnionych w przeszłości – odezwał się cicho legat Verona – i zapytać: kto jest winien tej klęski oraz śmierci dzielnych rycerzy?
Jak na mój gust rycerze, dzielni czy nie, sami byli sobie winni, niemniej byłem ciekaw, jakie poglądy ma na ten temat dostojny legat. Cesarz widać też był zainteresowany, gdyż spojrzał na niego pytająco, a nawet uniósł lekko brwi.
– Czy obdarzeni papieskim błogosławieństwem, waleczni obrońcy Chrystusa oraz naszej świętej wiary mogliby zginąć bez interwencji szatańskich sił? – mówił Verona w absolutnej ciszy, która zapadła w namiocie. – Czy wróg nie użył czarowników, by przyzwać demony? Czy nie zmącił myśli naszych krzyżowców? Bo jakżeby inaczej tłumaczyć, iż nie posłuchali rozkazu cesarza, który zakazał im atakować?
Oczywiście, można było to tłumaczyć arogancją, głupotą i nieposłuszeństwem, ale byłem pewien, że nikt nie spróbuje nawet pójść za podobnym tokiem rozumowania.
– Jak Bóg na niebie, to musi być prawda! – przyznał szlachcic z kikutem zamiast dłoni. – Głowę dam, że nie usłyszeli cesarskiego rozkazu…
– I dziwna mgła pokryła pole – dorzucił inny rycerz. – Przecież gdyby nie ona, dostrzeglibyśmy pułapki…
– Strzały łuczników niosły na niesłychaną odległość – niemal krzyknął następny. – Jakby mknęły na skrzydłach demonów…
Rzecz jasna, było to najprostsze tłumaczenie, gdyż hipoteza mówiąca, że walijscy łucznicy uzbrojeni byli w długie łuki o twardym naciągu i szkoleni przez lata w sztuce strzeleckiej, była wszakże nie do przyjęcia. Natomiast skrzydła demonów wyjaśniały wszystko z niezwykłą wręcz jasnością oraz precyzją.
Verona pokiwał z zadowoleniem głową.
– Tak właśnie myślałem – powiedział powoli. – Oczywiście rzecz wymagać będzie wnikliwego śledztwa. Ale jakież szczęście, że mamy wśród nas uczonego doktora Mordimera Madderdina, który zapewne lepiej niż ja wyjaśnić może, czy zaatakowały nas diabelskie moce.
Читать дальше