Wyciągnąłem dłoń pod słońce.
– Proszę spojrzeć, miłościwy panie – powiedziałem. – Żywa noga nie ujdzie.
Zza wzgórz, z lewej i prawej strony, galopowała lekka jazda Palatynatu, która kierowała się, by przeciąć drogę ucieczki tym, co ujdą spod ulewy strzał i wygrzebią się z wilczych dołów. Jednocześnie karne czworoboki włóczników ruszyły szybkim truchtem przed siebie. Z podziwem dostrzegłem, że ich szeregi były tak równiusieńkie jak wtedy, gdy spokojnie stali.
Spojrzałem kątem oka na barona Taubera i zauważyłem, że zagryza usta tak mocno, iż po brodzie spływa mu strużka krwi. Rozbawiło mnie to, bo zastanawiałem się, kiedy wreszcie wielcy panowie nauczą się, iż szarża ciężkiej konnicy na niezbadanym terenie przeciw łucznikom i zbrojnej we włócznie lub piki piechocie nie jest najlepszym pomysłem. Zwłaszcza gdy walczy się przeciw wyćwiczonym wojskom, służącym pod komendą doświadczonych dowódców, a nie przeciw naprędce zebranej hałastrze. Obróciłem się za siebie i zobaczyłem, że w końcu ukazała się szara linia cesarskich wojsk. Bardzo daleko od nas.
– Coś takiego! – wykrzyknąłem, gdyż lekka kawaleria Palatynatu sformowała półkole w sporej odległości od cesarskich feudałów, a jeźdźcy naciągnęli krótkie łuki. Tego nie przewidziałem, to jednak wróżyło jeszcze szybsze zakończenie widowiska.
– To niehonorowo – zbladł Tauber. – Szlachcic nie używa łuku, Najjaśniejszy Panie!
Uśmiechnąłem się w myślach. Jak widać, taktyczne informacje barona były przestarzałe, a szlachta Palatynatu słusznie uznała, że łuk jest tak samo dobrą bronią jak każda inna i może służyć nie tylko do zabawy na polowaniach.
Zanim ława włóczników starła się z ciężkozbrojnymi, cesarscy dostali następne salwy. Część feudałów. Próbowała poprowadzić szarżę na szereg włóczników, inni cofali się w panice, jeszcze inni postanowili uderzyć na atakującą z flanki kawalerię. Każdy z tych pomysłów był zły.
– Jeśli wolno mi coś powiedzieć, miłościwy panie, radziłbym cofnąć się do naszych głównych sił – powiedziałem najbardziej uprzejmym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.
Cesarz spojrzał w moją stronę.
– Święta racja, Mordimerze – rzekł i ściągnął wodze koniowi. Machnął dłonią. – Za mną! – rozkazał zimno. Wydawało mi się jednak, że kąciki ust cały czas ma skrzywione w uśmiechu.
Sformułowaniem „żywa noga nie ujdzie" wasz uniżony sługa dokonał pewnego skrótu myślowego, gdyż mizerne wykształcenie wojskowe nie pozwoliło mi docenić determinacji ciężkozbrojnego rycerstwa ani jego bojowego zapału. W związku z tym do wieczora nadciągały niedobitki feudałów i naliczono, że z pogromu ocalało około stu osiemdziesięciu ludzi, co stanowiło mniej więcej jedną dziesiątą tych, którzy rozpoczęli chwalebną szarżę.
Z obozu wroga otrzymaliśmy wiadomości, że ponoć zginęło pięćdziesięciu żołnierzy, a to dawało prosty rachunek strat wynoszący trzydzieści sześć do jednego. Zabawne. Co ciekawe, wydawało mi się, że cesarz jest równie rozbawiony jak ja, choć nie dawał niczego znać po sobie, a uciekinierów przyjął ze współczuciem. Nie czynił im też najmniejszych wyrzutów, że śmieli nie posłuchać jego rozkazów.
To nie był koniec tego strasznego, przynajmniej dla niektórych, dnia. Nie wiem dlaczego, nikt nie podejrzewał, iż żołnierze Palatynatu mogą przejść do natarcia. Wszyscy wyobrażali sobie, że skoro na linię dotarły już oddziały cesarskiej piechoty, kompanie najemników oraz lekka jazda, to wróg nie będzie na tyle szalony, by tak wielkie siły zaatakować. Okazało się jednak, że palatyn Duvarre czy też dowodzący jego armią generałowie byli szaleni. Zaatakowali.
Noc jest najlepszą porą do przeprowadzenia szturmu. W nocy nikt nie wie, przeciw komu ma walczyć, jak liczne są siły przeciwnika i skąd nadchodzą. W nocy rządzą Strach i Trwoga, dwaj synowie boga wojny. Noc jest pełna tratowanych namiotów, krzyków przerażenia, świateł pochodni gasnących w błocie i wrzasku konających. W nocy rozbijasz toporem łeb krewniaka i omijasz ostrzem gardło wroga. W nocy słyszysz głos: „Ratuj, przyjacielu" i nie wiesz, czy woła wróg, czy sprzymierzeniec. W nocy zaplątujesz się w sznurach od namiotu, a potem spostrzegasz, że to nie sznury, lecz wywleczone ludzkie jelita.
– Do mnie! – zakrzyknąłem, machając pochodnią. – Do mnie, skurwysyny!
Zuchy przydzielone mi z Hez-hezronu, o dziwo, posłuchały. Może bali się ciemności i blask trzymanej przeze mnie pochodni uznali za symbol bezpieczeństwa? A może bali się, iż śmierć z rąk żołnierzy Palatynatu jest jedynie pieszczotą w porównaniu z tym, co zgotuje im własny kapitan, jeśli tylko pokuszą się o ucieczkę? Nieważne, jakie były ich pobudki. Ważne, że stanęliśmy ramię przy ramieniu.
– Naprzód, chłopcy! – zawołałem. – Nie powiecie mi, że chcecie żyć wiecznie!
I ruszyliśmy. Do pierwszej wielkiej bitwy, w której miałem nieszczęście wziąć udział. I którą, w odróżnieniu od większości mych podwładnych, miałem nieszczęście przeżyć. Potem oglądałem na polu bitwy ciała tych, którzy zginęli. Rupert Gardzioł, jakby przez ironie losu, został cięty w szyję i jego głowa trzymała się ciała wyłącznie na wąskim paśmie mięśni. Mruk Pokraka miał zmiażdżony czerep, założyłbym się, że został uderzony końskimi kopytami lub stratowany. Mały Hansie rzęził w kałuży krwi, nie mógł już mówić, a w jego pełnych bólu oczach zastygło jedno wielkie życzenie. Spełniłem je tak szybko i sprawnie, jak tylko mogłem. Sobolowi Bękartowi i Robinowi Pałce udało się ocaleć. Sobol stracił mały palec u lewej dłoni, poza tym dorobił się szarpanej rany na policzku, natomiast Robin wyszedł bez najmniejszego szwanku. Podobnie jak wasz uniżony sługa. Śmierć jednak stała w tej bitwie tuż obok mnie. Najpierw włócznia jeźdźca minęła o cal moją głowę, potem jakiś niewydarzony sukinsyn z naszej armii o mało nie przebił mnie bełtem (grot wbił się w drzewce glewii, którą trzymałem w dłoniach), aż wreszcie tylko błyskawiczny odskok ocalił mnie przed stratowaniem przez wycofujących się kawalerzystów Palatynatu. Mieliśmy też trochę szczęścia. To my ocaliliśmy życie Najjaśniejszego Pana. Kiedy spadł z siodła, podprowadziłem mu własnego wierzchowca, a moi chłopcy osłaniali go własnymi ciałami. Dopiero potem Tauber, Kappenburg oraz ich żołnierze odgalopowali z Najjaśniejszym Panem w bezpieczne miejsce.
Oddziałom Duvarre'a udało się zasiać panikę i wyrządzić spore szkody, lecz były zbyt nieliczne, by poczynić prawdziwie wielkie spustoszenia, rozbić cesarską armię czy uczynić ją niezdolną do kontynuowania kampanii. W końcu przegnano je z pola bitwy. Nam, cesarskim żołnierzom, zostało liczenie trupów, ściąganie rannych z pola bitwy i dobijanie tych, których jedynym marzeniem było przestać żyć.
Cesarski namiot był miejscem, w którym wasz uniżony sługa czuł się zdecydowanie nieswojo. Bowiem obok Najjaśniejszego Pana, papieskiego legata i spowiednika zebrali się w nim wszyscy biorący udział w wyprawie najwyżsi wodzowie oraz dostojnicy Cesarstwa. Cóż, być może, mówiąc „wszyscy", popełniłem niezamierzone nadużycie. Ujmijmy to więc tak: wszyscy, którzy przeżyli, wszyscy, którzy nie popadli w niewolę palatyna Duvarre'a. Nastroju narady u Miłościwego Pana nawet największy kronikarz-pochlebca nie byłby w stanie nazwać triumfalnym, a deszcz miarowo łopoczący w płótno namiotu tylko dopełniał atmosfery smutku i przygnębienia. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że uniknęliśmy większego zła kosztem mniejszego. Zwycięstwo nad wojskami Palatynatu oznaczałoby przewlekłą kampanię, zdobywanie zamku po zamku i twierdzy po twierdzy. Prawdopodobnie wszystko skończyłoby się tak samo, tyle że z większą liczbą ofiar, wśród których kto wie czy nie byłoby również biednego Mordimera. – Zrozumiałe jednak, że nie zamierzałem się z nikim dzielić tymi przemyśleniami, gdyż pomimo całej marności mego życia trzymałem się go tak samo kurczowo, jak rozbitek wydany na pastwę fal trzyma się ostatniej zbutwiałej deski. A miałem nieodparte wrażenie, że po przedstawieniu mych tez dotyczących klęski oraz zwycięstwa narobiłbym sobie więcej wrogów, niż kiedykolwiek spodziewałem się mieć. Stałem więc w ocienionym kącie, starając się udawać, że wcale mnie tam nie ma, i liczyłem, że w obliczu tak wielkiej tragedii nikt nie zainteresuje się mą skromną osobą.
Читать дальше