W jednej z bocznych ulic spostrzegła młodą dziewczynę, prawie dziecko jeszcze. Szybko skryła się w bramie. Dziewczyna przeszła obok, nie zauważywszy jej. Wydawała się taka samotna! Serce Charlotty wypełniło gorące współczucie. Wyprostowała się. Takich uczuć powinna teraz unikać za wszelką cenę. Nie może być słaba! Musi się pospieszyć, by wrócić przed dziewiątą, zanim zamkną bramę. Nie bała się strażnika. Gdyby zapytał – miała gotową odpowiedź. A płaszcz, który zarzuciła na siebie należał do jednej ze służących. Nikt by nie rozpoznał panny z zacnego domu.
Nareszcie, jest brama. No tak, strażnik zatrzymał ją. Wyciągnęła przed siebie tobołek i wymamrotała:
– Jeszcze jeden zmarły. Chcę go tylko…
Strażnik cofnął się, więcej na nią nie patrząc.
Teraz widziała przed sobą las. Wierzchołki świerków rysowały się ostro na tle rozjaśnionego ogniem nieba. Księżyc oświetlał drogę, tak że nietrudno było ją znaleźć. Gdyby tylko nie była tak zmęczona! Chwilami czuła, że lepka wilgoć moczy ręcznik, który sobie podłożyła, by zatamować krwawienie.
Urodziła na strychu nad stajnią. Mocno zaciskała zęby na drewnianym klocku, aby powstrzymać krzyk. Potem, przez długie, straszne minuty leżała wycieńczona, aż w końcu stanęła na drżących nogach i nie patrząc na maleństwo, zawinęła je. Nie podwiązała pępowiny, nie zatroszczyła się o dziecko, nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Ciche, żałosne kwilenie noworodka przytłumiła skrawkiem płótna.
Żyło jeszcze. Od czasu do czasu czuła jego słabiutkie ruchy. Dobrze, że nie zapłakało przy miejskiej bramie! Była przekonana, że na strychu usunęła wszystkie ślady. Gdyby jeszcze tylko udało się jej pozbyć tego wstydliwego ciężaru i niepostrzeżenie wrócić do pałacu. Byłaby wolna, wolna! Nareszcie!
Weszła już dostatecznie głęboko w las. Tam, pod tym dużym świerkiem, daleko od ścieżki… Drżały jej ręce, gdy kładła tłumoczek na zamarzniętej, gołej ziemi. Powstrzymując gwałtowny płacz owinęła ostrożnie maleńką istotkę w skrawek wełnianej materii i szal, a przy buzi postawiła kubek z mlekiem. Tak naprawdę zdawała sobie sprawę, że dziecko nigdy nie dosięgnie pokarmu, ale odpędziła od siebie tę myśl. Zatrzymała się na chwilę z nieoczekiwanym uczuciem bezgranicznej tęsknoty i zwątpienia. Potem na sztywnych nogach powlokła się znów w kierunku miasta.
Silje błąkała się dalej, wdzięczna księżycowi za delikatne światło, które rzucał na ulicę. Dzięki niemu widziała, gdzie idzie, unikała wystających wykuszy i innych dziwnych dobudówek. Szła jakby we śnie, mechanicznie posuwając się krok za krokiem. Gdyby nie była taka otępiała, poczułaby zimno, głód i zmęczenie, uświadomiłaby sobie całą beznadziejność sytuacji.
Gdzieś w pobliżu rozległ się płacz. Silje stanęła. Znajdowała się w ciasnym przejściu prowadzącym do zachodniej bramy. Wokół było ciemno, nie docierało tu światło księżyca. Szloch dobiegał z tylnego podwórza. Zauważyła uchylone drzwi. To płakało dziecko. Tak żałośnie, że serce się krajało. Dziewczyna z wahaniem weszła na podwórze. Tu było widniej. Na małej, odkrytej przestrzeni, otoczonej niskimi domami, światło księżyca wydawało się jaśniejsze. Nieduża, może dwuletnia dziewczynka klęczała obok zmarłej kobiety i szarpała nią, potrząsała, jakby ją chciała zbudzić.
Silje sama była jeszcze dzieckiem, choć stawała się już także kobietą. Ujrzawszy dziewczynkę uczuła skurcz w sercu, a jednocześnie cofnęła się na widok zwłok. Twarz, piana na ustach, wszystko wyraźnie wskazywało, że zaraza znów zaatakowała.
Zaraza ciężko doświadczała Trondelag. Właściwie [Trondelag – jedna z krain geograficznych w Norwegii] były to dwa rodzaje morowego powietrza, tylko że tutaj wszystko nazywano zarazą. Tym razem jedna z nich przyszła z Danii, choć niekiedy nazywano ją także „hiszpańskim piskiem”. Objawiała się katarem, gorączką, bólem głowy i bólami w piersiach. Jednocześnie ze Szwecji przywleczono inną chorobę, odmianę dżumy, wywołującej ropne guzy, ostre bóle w bokach i tak silne bóle głowy, że doprowadzały ludzi do szaleństwa. Silje znała dobrze objawy; widziała je tyle razy.
Dziewczynka nie zauważyła jej. Wyczerpana Silje myślała powoli, ale jedno wiedziała na pewno. Jako jedyna w domu przeżyła zarazę. Nie zachorowała też mimo długiego przebywania w mieście pośród umarłych. Nie bała się o siebie. Ale dziecko? Nie miała wielkiej nadziei, że przeżyje. Jeśli jednak zostanie tu samo z matką, z pewnością nie będzie mieć żadnych szans.
Silje przyklękła obok. Dziecko odwróciło zapłakaną twarzyczkę w jej stronę. Była to śliczna, dobrze zbudowana dziewczynka o ciemnych lokach, ciemnych oczach i silnych dłoniach.
– Twoja matka nie żyje – powiedziała Silje łagodnie. – Nie może już z tobą rozmawiać. Teraz musisz iść ze mną.
Usta dziewczynki drżały, ale przerażenie sprawiło, że przestała płakać. Silje wstała i spróbowała otworzyć drzwi wychodzące na podwórko. Wszystkie były zamknięte. Kobieta z pewnością tu nie mieszkała. Być może schroniła się tu tylko po to, by umrzeć. Silje wiedziała też z doświadczenia, że gdyby zapukała, i tak nikt by jej nie otworzył.
Szybkimi ruchami oderwała skrawek materiału ze swego ubrania, związała go w coś, co mogło przypominać kukiełkę, włożyła ją w dłonie zmarłej, by jej dusza nie mogła niepokoić dziecka i pomodliła się za nią chwilę.
– Chodź – powiedziała do małej. – Musimy iść.
Dziewczynka nie posłuchała. Kurczowo trzymała się matczynego płaszcza, pięknego i niezbyt zniszczonego. Sama też była dobrze ubrana; bez zbytku, ale ładnie. Matka musiała być kiedyś olśniewająco piękna. Teraz w jej czarnych, martwych oczach odbijał się blask księżyca.
Silje nie przyszło nawet do głowy, by wziąć płaszcz zmarłej i w ten sposób ochronić się przed dokuczliwym zimnem. Byłoby to dla niej nie do przyjęcia, taki czyn uznałaby za ohydny.
– Chodź – powtórzyła, bezradna wobec płaczu dziecka. Ostrożnie rozluźniła rączki małej i podniosła ją. – Spróbujemy znaleźć dla ciebie trochę jedzenia.
Nie miała nawet pojęcia, gdzie go szukać, ale już samo słowo „jedzenie” podziałało magicznie. Dziewczynka poddała się z westchnieniem i pozwoliła wynieść z podwórza. Rzuciła tylko matce spojrzenie tak pełne żalu i rozpaczy, że Silje wiedziała, iż nigdy tego nie zapomni.
Przez całą drogę, kiedy niosła ją ulicami aż do bramy, mała cicho płakała. Prawdopodobnie była zbyt wycieńczona, by sprzeciwiać się w jakikolwiek inny sposób. Silje miała teraz dodatkowy problem. Była odpowiedzialna za drugą istotę, za dziecko, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa umrze za kilka dni. Do tego czasu ona musi zadbać, by nie głodowało.
Zbliżała się teraz do bram miasta, między domami widziała już blask ogniska, gdzie palono zwłoki. Ostatnio było tak zimno, że ludzie nie mogli grzebać swoich zmarłych, musieli palić ciała. I była jeszcze zbiorowa mogiła… Nie, Silje nie chciała teraz myśleć o tak tragicznych sprawach.
Zobaczyła kobietę, która ledwo stała oparta o ścianę domu. Wyglądała, jakby miała zaraz upaść. Silje z wahaniem podeszła do niej.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała ostrożnie.
Kobieta zwróciła w jej kierunku matowe oczy. Była to młoda dama, z wyglądu bardzo wytworna, teraz trupio blada. Pot spływał jej po twarzy. Na widok Silje zebrała wszystkie siły i ruszyła przed siebie.
– Mnie już nikt nie pomoże – wymamrotała, znikając za rogiem.
Читать дальше