Legiar.
Est.
Obaj mnie pokonali. Zdeptali. Usunęli bez mrugnięcia powieką. Uczynili mnie pokornym i bezsilnym. Strącili ze szczytu potęgi. Z piedestału. Wrzucili do ciemnej jamy. Na samo dno. Skazali na zapomnienie. Dali do zrozumienia, że moja śmierć niczego nie zmieni. Rozgnietli mnie na miazgę jak spotkanego na drodze żuczka i zapomnieli. Pozostała tylko po mnie plama drgającego ostatkiem życia śluzu!
WIĘC PRZYPOMNIAŁEŚ SOBIE, MARRANIE. STRACH I NIENAWIŚĆ TWOICH WROGÓW OKAZAŁY SIĘ JEDNAK BEZSILNE. NIE UDAŁO SIĘ IM OBRÓCIĆ CIĘ W NICOŚĆ. SĄ JEDYNIE KROPLAMI OGROMNEGO LUDZKIEGO MORZA, KTÓREGO FALE ZALEWAJĄ BRZEG, POTEM SIĘ COFAJĄ.
Czego ode mnie chcesz?
NAJPIERW MNIE WYSŁUCHAJ. ŚWIAT DOJRZAŁ DO WSPANIAŁEJ ZMIANY. ODMIENISZ ŚWIAT I SAMEGO SIEBIE. TWOJA POTĘGA CZEKA ZA PROGIEM, ALE NIE WEJDZIE BEZ TWOJEJ POMOCY. OTWÓRZ WROTA.
Wrota?
OTWÓRZ WROTA NA KOŃCU KORYTARZA, WTEDY WEJDĘ.
Kim jesteś?
TWOJĄ JAŹNIĄ, PRAWDZIWYM TOBĄ. OTWÓRZ WROTA, A WEJDĘ DO TEGO ŚWIATA.
Marran czuł jak przenikają go całego gorące i lodowate na przemian fale mocy. Serce łomotało, podchodząc do samego gardła. Przed oczami tańcowały płomienie ogniska.
Do czego potrzebny ci jest ten świat? I ja?
WYBRAŃCZE, PRZYNOSZĘ CI WIELKĄ WŁADZĘ, KTÓREJ POTĘGĘ ŚWIAT POCZUJE. ZAPŁACZE OD TEGO, LECZ TO CIĘ TYLKO UMOCNI. OTWÓRZ WROTA!
Więc chcesz… chcesz, żebym wpuścił do tego świata obcego?
Śmiech.
CZYŻBYŚ SAM NIE STAŁ SIĘ OBCY W TYM ŚWIECIE? W NĘDZNYM, ŚLEPYM ŚWIECIE, NISZCZĄCYM NAJLEPSZYCH! SKĄD PEWNOŚĆ, ŻE JEST TWOIM ŚWIATEM?
Ten świat?!
NIE JEST CIEBIE GODZIEN. JAKIE PRAWA RZĄDZĄ STADAMI MARNYCH, PODŁYCH LUDZIKÓW? MAGOWIE UWAŻAJĄ SIĘ ZA JEGO PANÓW, LECZ ZASTANÓW SIĘ, W CZYM SĄ WŁAŚCIWIE LEPSI OD INNYCH?
Magowie… „Właściwy człowiek na właściwym miejscu”… I zawiesił ciężkie futro na mojej zdrewniałej dłoni!
MOŻE UWAŻASZ, ŻE TEN ŚWIAT JEST JEDYNY I NIEZMIENNY? A MOŻE TO TYLKO JEDEN Z WIELU MOŻLIWYCH ŚWIATÓW?
Czy jest jakiś wybór?
PODEJDŹ DO OGNIA.
Wydobył się z sieci tkanin i podszedł do wabiącego swym ciepłem ognia.
Ognisko było obłożone równym kręgiem jasnych kamieni. Znajdował się nad nim okopcony, pusty rożen. Z bliska jednak okazało się, że nie było żadnego ognia, tylko drgające skrawki pomarszczonej, czerwonej bibułki, rozjarzone migotliwym światłem. Trącił nogą jeden z kamieni. Uniósł się lekko do góry, był bowiem pusty w środku. Marran obszedł dookoła fałszywe ognisko, przekonując się ze strachem, że było tylko atrapą.
WIDZISZ TERAZ, ŻE KAŻDY KIJ MA DWA KOŃCE.
Rzekome palenisko w jednej chwili rozsypało się w proch i pył, zamieniając w kupkę popiołu.
TO WŁAŚNIE CZEKA TEN ŚWIAT, SKORO JEST NIEDOSKONAŁY.
Światło z nieistniejącego ogniska nie zgasło, przeciwnie, zabłysło żywiej. Raul rozejrzał się uważnie i zobaczył niedaleko miejsca, w którym stał, krawędź bezdennej przepaści, obok zaś, w miejscu, gdzie kończyły się tkaniny, wąski korytarz o gołych ścianach.
WIDZISZ DRZWI NA KOŃCU KORYTARZA? ZA NIMI CZEKAJĄ NOWE ŻYCIE, NOWA WŁADZA I NOWA EPOKA.
Czyja władza?
TWOJA.
A ty? Jakiego pragniesz udziału w tej władzy?
GŁUPTASIE, KIEDY OTWORZYSZ DRZWI MNIE JUŻ NIE BĘDZIE. STANIESZ SIĘ MNĄ, A JA TOBĄ.
Ani jeden dźwięk nie dochodził z rozwierającej się dwa kroki od niego przepaści. Skośne łuki światła nieruchomo oświetlały deski.
Kim już nie byłem? Wieszakiem. Znachorem i wróżbitą. Zdeptanym robakiem. Włóczęgą. W końcu także lawą, wypływającą z wulkanu. Chcesz teraz, żebym założył nową maskę?
NIE MASKĘ. NOWĄ JAŹŃ.
Jaźń…
Raul potrząsnął głową. Ciemność, martwa cisza, głos przemawiający w jego wnętrzu, wszystko razem ponownie wydało mu się zwidem i majakiem.
Nie chcę być tobą. Nie chcę być nikim, oprócz siebie. Czy to jasne? A teraz pozwól mi odejść. Jestem zmęczony.
Śmiech.
ODEJDŹ, JEŚLI CHCESZ. TOPÓR CZEKA CAŁY CZAS. ALE CO TAM! OD CHWILI TWOICH NARODZIN, PIERWSZEGO NIEMOWLĘCEGO KRZYKU, WSZYSTKIE TOPORY KATOWSKIE SZUKAJĄ TWOJEJ SZYI. IDŹ WIĘC!
Raul odskoczył na bok, widząc ogromne ostrze topora, spadające nań z góry, z aksamitnego niebytu. Wbiło się głęboko w deski i podrygiwało, mętnie odbijając światło w zaplamionych bokach żeleźca.
TEN ŚWIAT JEST PEŁEN OPRAWCÓW I WSZYSCY OSTRZĄ NA CIEBIE OSTRZA TOPORÓW, MARRANIE.
Zaciskając zęby, rzucił się w kłąb gigantycznych kotar.
Pod jego nogami rozwierały się zdradliwe wyrwy, ledwie nadążał je przeskakiwać. Na ich dnie dostrzegał dziwaczne zębate mechanizmy, ruszające się jakby były ożywione. Pętle koronkowych girland chlastały go w pierś, zbijając niemal z nóg. Zadyszany wydostał się z owej szmacianej pułapki i znalazł się z powrotem na tej samej polanie u skraju przepaści.
NIE ZROZUMIAŁEŚ MNIE, MARRANIE. ZABIJĄ CIEBIE, CHOCIAŻ JESTEŚ CZŁOWIEKIEM, JAKI RODZI SIĘ RAZ NA TYSIĄCLECIE.
Potarł podbródek, zadrapany o pomalowany jak cyrkowy bęben, katowski pieniek.
TY JEDEN MOŻESZ POSTAWIĆ TAMĘ MĘTNEMU LUDZKIEMU NURTOWI. TY JEDEN MOŻESZ OKIEŁZNAĆ TĘ POWÓDŹ NIECZYSTOŚCI, BRUKAJĄCĄ ZIEMIĘ. CHCESZ SIĘ PODDAĆ?
Nigdy się nie poddawałem. Jestem Raul Ilmarranien!
TAK, NIE PODDAWAŁEŚ, ALE ONI WYDADZĄ CIĘ W RĘCE KATA.
Ohydny, okrągły przedmiot wydobył się z ciemności. Raulowi wszystkie włosy stanęły na głowie. Była to ludzka głowa, ciągle żywa, z bezmyślnie wytrzeszczonymi oczami, mrugającymi powiekami i przeciętymi szyjnymi arteriami, z których chlustała obficie gęsta, pienista krew.
Głowa w końcu zamarła, powieki opadły. Raul rozpoznał swoją twarz w jej martwym, boleśnie skurczonym obliczu.
TO CIĘ CZEKA, MARRANIE. UNIKNĄŁEŚ SZAFOTU, ABY OTWORZYĆ WROTA. STOJĄC NA PROGU SKARBCA NIE CZAS PŁAKAĆ ZA DZIECINNĄ ZABAWKĄ. IDŹ. SZCZĘŚLIWY LOS. WŁADZA. POTĘGA. ZEMSTA. BIERZ, CO CHCESZ.
Z trudem oderwał wzrok od strasznego czerepu.
Jak myślisz, czego ja chcę? Co znaczy według ciebie mieć władzę?
JESZCZE PYTASZ? TY, KTÓRY BYŁEŚ LAWĄ?
Zakołysała się ziemia pod nogami.
Wszystkie wulkany świata w nim wybuchały. Rozpływał się w niewyobrażalnych, kolosalnych przestrzeniach, rozprężając się lub zwijając.
Wszystkie burzowe chmury huczały w nim potężnymi gromami. Użyźniał lub topił ziemię w potokach ulewy.
Był morskim huraganem, pustynnym samumem, był wszystkimi wichrami na świecie. Wyrywał z ziemi stuletnie drzewa i wstrząsał górami, łącząc się z nimi.
Był każdym surowym nauczycielem z pękiem rózg i długą drewnianą linijką w każdej wiejskiej szkółce.
Był dżuma, której sama nazwa wzbudzała przestrach. Oszczędzał, wedle kaprysu, jedną ofiarę z tysiąca.
Był każdym trzęsieniem ziemi, każdym śmiercionośnym wirem, wciągającym leniwych i nieposłusznych.
Wymysły śmiertelników, brzmiące dla niego jak dziecinna bajka, wywołały uśmiech politowania. Ich beznadziejna walka z codziennym przybliżaniem się ku śmierci godna była jedynie pogardliwego westchnienia.
Wszechwiedza. Wszechmoc. I nagle: ognisko pośrodku pustego pola.
A przy ognisku…
Policzki mu zapłonęły, a serce drżało jak schwytane w potrzask zwierzątko.
Jaszczurka!
Niebiosa, co się ze mną dzieje?!
Wszystkie wulkany świata wybuchały, tworząc wspólny potok lawy.
Читать дальше