Wspomnienie owo sprowadziło na Marrana gorączkę. Wił się po kamieniach posadzki, kąsając wargi i dłonie do krwi.
Jedynym powodem, żeby dalej żyć, szanowni czarodzieje, jest chęć odpłacenia wam tym samym. Pięknym za nadobne.
Uroczysta parada skończyła się. W tłumie mówiono, że była najbardziej okazała od pięciu lat. Na każdym rogu sprzedawano lizaki na patykach i ciastka wyglądające jak kremowe burzowe chmury ze spływającymi z nich marmoladowymi błyskawicami. Dzieciaki siedziały na ramionach rodzicieli, przyjaciółki nieśmiało ściskały sobie spocone dłonie.
Wszyscy oczekiwali na zapowiedziane wcześniej, wyjątkowe widowisko przed festynem.
W końcu przeszła przez tłum fala radosnych okrzyków i chichotów.
Na ulicę wyjechał spory wóz, na którym ustawiona była ciasna, małpia klatka, w której stał człowiek z rękami przywiązanymi do prętów, odziany w niedorzecznie kolorowy chałat. Na głowie miał błazeńską czapkę, przypominającą w pewnym stopniu szpiczastą czapę czarodzieja. Wokół klatki skakali korowodem uliczni komedianci. Wóz zatrzymał się na placu.
Sędzia obserwował widowisko z wysokiego balkonu.
– Prześwietna publiczności! – zwrócił się do tłumu zapowiadacz. – Przed nami wielki mag Ilmarranien. Kto się chce przekonać o jego potędze?
Nie wiadomo skąd pojawili się w tłumie handlarze zieleniną. Mieli w koszykach odpowiednie na tę okazję owoce i warzywa, zgniłe jabłka i pomidory. Ludzie głupkowato spoglądali po sobie nawzajem.
– Nuże! – prowokował nawoływacz. – Kto się pierwszy odważy wypróbować straszliwą czarodziejską moc? Może porazi kogoś piorunem? Ogłuszy gromem? Sprawdźcie, jak zareaguje, kiedy czymś oberwie?
Publiczność śmiała się, ale na razie nie znalazł się śmiałek, który by pierwszy rzucił jabłkiem.
– Och, to straszne! – wrzeszczał zapowiadacz, zakrywając oczy dłońmi. – Naprawdę nikt się nie ośmieli?
Raul spoglądał na tłum, zbiorowisko typowych, rozradowanych, zaciekawionych i lekko podburzonych gapiów. Wybijała się grupka chmurnie nastroszonych studentów. Jeden odwrócił się w jego stronę. Raul rozpoznał młodzika, który klepnął po zadku drewnianą małpkę. Chłopak spoglądał z niekłamanym smutkiem i współczuciem na skazańca w klatce.
Tymczasem przedarł się blisko wozu mniej więcej dziesięcioletni, uśmiechnięty szeroko chłopaczek, potrząsający zepsutym pomidorem.
– Ten młodzik się odważył! – ucieszył się nawoływacz. – Podejdź bliżej, mały i rzuć z całej siły!
Jeden z komediantów podniósł chłopaka i postawił na wozie, ten zaś podszedł do klatki. Publiczność zamarła. Chłopczyk celował, zamierzając chyba trafić w oko Marrana.
Raul spojrzał nań poprzez pręty. Zwykły sobie chłopiec. Dobrze odżywiony, jasnowłosy, z zadrapaniem na nosie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, malec krzyknął wzburzony, zamachnął się i rzucił.
Tłum westchnął głośno jak jeden mąż. Marran uniósł twarz, zalaną brzydko pachnącym sokiem. Nie mógł jej obetrzeć, skoro miał przywiązane ręce.
– I gdzie ta spopielająca wszystko magiczna błyskawica? – pytał z udawanym strachem zapowiadacz.
Chłopaczek głośno się zaśmiał i zeskoczył z wozu, ponieważ zgniłe owoce posypały się teraz na klatkę ze wszystkich stron.
Raul wzdrygał się i otrząsał pod uderzeniami. Pręty klatki wcale go nie chroniły, nie mógł się także uchylić. Głos nawoływacza zginął w radosnych wrzaskach gawiedzi.
Wielkie nieba, lepsza byłaby już nawet najgorsza, śmiertelna kaźń, niż to…
Zalany nieczystościami, usiłował chociaż odwracać twarz, lecz widzowie dobrze celowali. Pach! Pach! Patrzcie, jak śmiesznie podskakuje!
W końcu koszyki handlarzy pokazały dna, gwar nieco ucichł, a nawoływacz zapowiedział kolejny numer programu: Farsę o wielkim Ilmarranienie.
Jeden z pajaców założył na głowę taką samą idiotyczną czapkę, jaką włożono skazanemu i wymazawszy policzki zgniłym sokiem pomidorowym, zaczął przedstawiać wielkiego maga, czyniącego rzekome cuda.
– Jestem wszechmogącym Ilmarranienem! – wykrzykiwał przesadnym falsetem. – Bez trudu zamieniłem wilkołaka w zwykłego psa, szczura w pieczone prosię, a wszystkich obecnych w kompletnych głupców!
Pozostali aktorzy, wpatrując się w „maga”, rozdziawiali w zachwycie gęby, wytrzeszczali oczy i wznosili dłonie, pokrzykując z fałszywym podziwem: „Cuda! Prawdziwe cuda!”. Kiedy próbował rzucić zaklęcie, pantalony opadły mu do kolan, wywołując huczną wesołość motłochu. Komedianci zaintonowali wesołą pieśń, zaczynającą się od słów: „Potężny jesteś, czarodzieju, jak wielka kupa gnoju!”
Raul oddychał ciężko, wczepiwszy się w drążki klatki palcami ciasno przywiązanych dłoni, patrzył na dziurawe dno wozu, całe w brudnych zaciekach, i usiłował obetrzeć ramieniem pokrytą lepkim brudem twarz.
Zauważył to klaun udający „maga”. Przerwał swoje błazeństwa i podskoczył do klatki, mrugnął porozumiewawczo do publiki, po czym unosząc ręce ku wyimaginowanym prętom, doskonale skopiował nieudolne usiłowania nieszczęśnika, zrozpaczony wyraz twarzy i niezgrabne ruchy. Raul zadrżał. Pajac skopiował także i to, krzywiąc się pociesznie. Ludzie zrywali boki ze śmiechu. Komedianci znowu zaczęli śpiewać i wóz ruszył.
Obwozili go po całym mieście, zatrzymując się krótko na najważniejszych ulicach i placach. Błazen w czapce opowiadał wszystkim o „wielkich czynach” Ilmarranienia, nie przestając przedrzeźniać jego wymuszonych ruchów. Tym razem ktoś trafił skazanego zgniłym jajkiem w policzek i ściekała po nim obrzydliwa, żółtawa ciecz. Nawoływacz nie przestawał go drażnić.
– No jak tam, kiedy rzucisz na nas straszne zaklęcie? Spuścisz na nas huragan albo trzęsienie ziemi? Przecież jesteś wszechmocny, czyż nie?
„Potężny jesteś, czarodzieju, jak wielka kupa gnoju!” – zawodzili komedianci.
Mała dziewczynka, siedząca na ramionach ojca, zamachnęła się i cisnęła czymś, co boleśnie trafiło Raula w nos.
Marran rozpłakał się.
Płakał, obijając się o żelazne drągi, błazen zaś bezustannie kopiował jego szlochy i bezsilną szarpaninę. Gawiedź wiwatowała. Łzy na policzkach Raula mieszały się z brudną, cuchnącą mazią.
Twarze wszystkich obecnych na placu zlały się w oczach Marrana w jedną wściekle wykrzywioną gębę, rozwartą śmiechem na całe gardło. Okrutna nienawiść, a nawet coś znacznie gorszego od nienawiści przepełniło go na wskroś, od stóp do głów. Niechaj spłonie wszystko, jak lawa wypływająca z wulkanu pali trawy i krzewy… Lawa! Stawał się lawą.
Niech spłonie wszystko!
Incydent zmierzał tymczasem ku swemu zakończeniu. Zapadał zmierzch i dwadzieścia cztery pochodnie zapłonęły wokół świeżo ustawionego szafotu. Pieniek był okrągły i pomalowany jaskrawo jak cyrkowy bęben. Strażnicy, demonstracyjnie zatykając nosy, wywlekli Marrana z klatki i wciągnęli go na drewniany pomost.
W ślad za nim podążał postękujący sędzia w towarzystwie zakapturzonych osobników. Rozwinął zapisany pergamin, zerknął na przepychający się tłum, po czym oddał dokument małemu, siwiutkiemu sekretarzowi. Wszystko to Raul dostrzegał jakby przez gęstą, czerwoną zasłonę.
Pisarz sądowy czytał cicho, niewyraźnie, tak że trudno można było zrozumieć niektóre słowa.
– Bezprawne przechwalanie się magicznym darem karane je…
– No dalej, szybciej! – nawoływał tłum.
Na drugim końcu placu wystrzelił fajerwerk.
W pogłębiającej się ciemności nocy wyskakiwały jakby znikąd ogniste pałace, tryskały niebieskie fontanny, sypiąc iskrami do kamiennego basenu, kręciły się płomieniste koła, wirowały kolorowe bączki. W niebo wystrzelił z trzaskiem ogromny snop zielonych rac.
Читать дальше