Orwin siedział z niewygodnie zadartą głową, śledząc wzrokiem Larta, który wreszcie przestał chodzić w kółko i zatrzymał się przed milczącym kolegą.
– Co ty na to, Wieszczbiarzu? Kim jest Odźwierny? Skąd pochodzi Trzecia Siła i w którym miejscu zaatakuje? Czy ktoś w ogóle może odpowiedzieć na te pytania?
– Odpowiedzi istnieją – odparł spokojnie tamten. – Są w mojej przepowiedni. Nosiłem ją w sobie wiele dni i nocy.
Teraz jest gotowa i dowiemy się prawdy.
Mówił takim tonem, jakby się usprawiedliwiał. Poczułem gęsią skórkę na całym ciele. Mój zazwyczaj spokojny pan przerwał mu gwałtownie:
– Co takiego?!
– Dzisiaj – potwierdził Orwin. – Za parę chwil… Usiądź nareszcie, Larcie. Jesteś taki wysoki, że kark mnie rozbolał…
Nieopodal bajora rosły trzy sosny, tworząc równoramienny trójkąt. Dlatego też padły ofiarą, gdyż do prorokowania potrzebny był potrójny ogień.
Lart sprawił, że płonęły od góry do dołu.
Strasznie było na to patrzeć, nawet z bezpiecznej odległości, kiedy Orwin stanął pomiędzy nimi z odblaskiem płomieni w oczach. Wydobył zza pazuchy zardzewiały Amulet i spojrzał na niego. Jego głos bez trudu przebijał się poprzez trzask płonących konarów.
– Przyszła z innego świata! Już tu jest. Jeden dzień, jedna godzina, jeden człowiek. Biada! Upiory pożerają żyjących… Woda gęstnieje jak zakrzepła krew. Gałęzie drzew oplatają lepką siecią wszystkie skrzydlate stworzenia. Ziemia zamieni się w bagno i wessie wszystkich po niej chodzących. Lecz po stokroć gorzej będzie tym, którzy posiedli magiczny dar! Biada, biada… Tego dnia, w złą godzinę ów człowiek otworzy dla niej drzwi… Odźwierny. Biada, ona nadeszła!
– Kim jest Odźwierny? – krzyknął z całej siły Lart.
Wieszczbiarz usłyszał go poprzez huk ognia pożerającego korony i pnie drzew.
– Odźwierny. Jest i nie jest magiem. Zdradził i został zdradzony. Tylko on może otworzyć wrota tego dnia, w złą godzinę!
– Kim jest Odźwierny?! – nalegał mój pan.
– On… utracił dar. Był wszechmocny, lecz stał się bezsilny. Zdradził, więc go zdradzono… Zmienił się i nadal zmienia! Tylko on może otworzyć wrota, przez które to Coś przedostanie się do naszego świata… ale jeszcze nie teraz! Ziemia jęknie i otworzą się groby… Nie będzie czym oddychać! Stanie się tak, kiedy Odźwierny rozewrze wrota!
Trzy sosny zakołysały się, niczym ogromne pochodnie w drżących dłoniach. Lart skoczył do przodu i wyciągnął kolegę z ognistego trójkąta. Chwilkę później płonące konary zawaliły się jednocześnie, wzniecając potężny snop iskier. Magowie ledwie zdążyli uskoczyć, ja zaś, oczywiście, od dawna przyglądałem się temu z daleka. Drżąc, spoglądałem na potworne palenisko.
Kiedy udało nam się obetrzeć twarze z sadzy, Lart rzekł beznamiętnie:
– Teraz wiem już wszystko. Wiem, kim jest Odźwierny. Sam go stworzyłem. Muszę go teraz odnaleźć i zabić, zanim rozewrze wrota.
Zgrzytnął zębami, a potem poderwał się dziarsko.
– W drogę, dopóki nie jest za późno. Domyślam się, gdzie mogę go znaleźć.
Sala sądowa pomyślana była jako przechodnia: jednymi drzwiami strażnicy wprowadzali podejrzanych w celu przesłuchania, drugimi oprawcy wywlekali skazanych. Sędzia ledwie nadążał podpisywać wyroki, które podsuwał mu siedzący na niskiej ławeczce sekretarz. Okrągła pieczęć spadała na grudkę laku. Stos dokumentów ciągle przyrastał na wielkim stole, przyozdobionym lokalnym symbolem sprawiedliwości, jakim była miniaturowa szubienica z kukiełką skazańca.
Marrana wprowadzono zaraz po nieuczciwym przekupniu, którego skazano na publiczną chłostę. Ponury strażnik postawił Raula na wprost sędziego, a raczej jego pokaźnej łysiny, gdyż stróż prawa pochylił się akurat nad jakimiś papierami.
– Imię? – zapytał beznamiętnie mały, siwiuteńki pisarz sądowy.
Raul z trudem otworzył spieczone wargi.
– Moje imię nie jest przeznaczone dla twoich uszu, pętaku.
Siedzący za wielkim stołem chrząknął i uniósł głowę. Raul zadrżał. Twarz sędziego była spokojna, niemal dobroduszna, lecz zamiast oczu zdawał się mieć dwie grudki lodu.
– Raul Ilmarranien – powiedział sędzia cichym, bezbarwnym głosem. I dodał suchy śmieszek: – Cha…
Młodzieniec drgnął spazmatycznie. Nie przedstawił się Tilli swoim pełnym mianem.
– Raul Ilmarranien – podjął sędzia – przyłapany przez patrol na drobnej kradzieży. A w dodatku…
Sięgnął dłonią pod stół i wyciągnął na wierzch złotą jaszczurkę. Raul cofnął się bezwiednie. Strażnik przytrzymał go za ramię.
– To twoja własność, Ilmarranien? – zapytał urzędnik niedbale, przeszywając na wskroś podsądnego lodowatymi oczyma.
– Moja – odparł ochryple Raul.
– Cha – powtórzył się śmieszek, od którego mroźny dreszcz chodził po plecach. – Ten przedmiot należy do pewnego nieszczęśliwego księcia, którego niedawno mamił znachorskimi praktykami pewien samozwańczy zamawiacz jasnowidz… Nie pamiętasz przypadkiem, jak się nazywał?
Marran zachwiał się.
– Cha – powtórzył znowu sędzia, uważnie go obserwując. – Od dawna czekałem na twoją wpadkę… Kolego – zwrócił się do sekretarza – zostaw tę pisaninę, mamy tu wyjątkowy przypadek. Powiedz przy wejściu, żeby nam nie przeszkadzano, zanim… I wezwij panów oskarżycieli.
Pisarz zerwał się ze skrzypiącej ławeczki i ruszył w stronę drzwi. Raul zdążył tymczasem się opanować i spoglądał ponuro prosto w świdrujące go oczy, dopóki sędzia nie rozkołysał palcem szmacianego wisielca.
– Na czym to stanęliśmy… Aha – przypomniał sobie, grzebiąc w papierach – podawał się za uzdrawiacza. Wrócimy do tego później. Ukradł złotą figurkę…
Przykrył jaszczurkę pulchną dłonią. Marran zatrząsł się na ten widok. Sędzia przemawiał dalej spokojnie, gładząc z lubością i przerzucając drugą dłonią plik donosów.
– Ponadto… Ciekawa prawidłowość. Niejaki Ilmarranien przypisuje sobie władzę nad ludźmi i zdarzeniami. Wciąż twierdzi, że jest jasnowidzem, chociaż dalej wiedzie mu się jeszcze gorzej niż podczas przygody z księciem. Zaraz, gdzie to jest… No tak, znowu wróżebne znaki, prorokowane przez tego samego osobnika wobec ciemnego ludu…
Zamienił odmieńca w zwykłego psa. Co za ciemnota na tej wsi! W dodatku jakiś koński szkielet zaprzężony do furmanki… Nie brak ci pomysłowości! Wszystko razem marnie wygląda, nieprawdaż?
Zdawało się, że urzędnik rozkwita coraz bardziej z każdym słowem. Torturował nimi przesłuchiwanego i coraz mocniej wdeptywał w kamienną posadzkę.
Raul, wstrząśnięty kolejnymi ciosami, próbował sobie przypomnieć oblicze wdowy, garnki ukraszone kwiatami i pszczołami, nos psa, trącający go przyjaźnie w kolano… Zamiast tego napływały jednak obrazy zaciętych twarzy i wijącego się na trawie, niewinnie bitego chłopaka, na którego rzucił fałszywe oskarżenie. Szklanki… W jego dłoni pękła szklanka.
– Cha – znowu rzekł sędzia.
Kukiełka wisielca kołysała się coraz wolniej.
– Nasłaliście na mnie tę dziewczynę? – wydusił z siebie z trudem pytanie Marran.
Sędzia z zadowoloną miną oparł się wygodnie na oparciu fotela.
– Ach, ta mała nędzarka, która wydała cię w ręce stróżów prawa? Byłoby ci na pewno lżej, gdyby się okazało, że wszystko było wcześniej zaplanowaną prowokacją, a owa smarkula była naszą agentką?
Urzędnik był najwidoczniej zachwycony. Kiwał głową i zacierał ręce. Potem, pomęczywszy znowu przez chwilę podsądnego przeszywającym spojrzeniem, rzekł łagodnie:
Читать дальше