Także i tu był on wąski i stromy, lecz mimo wszystko można było iść. Ruszyli dalej w drogę.
– Może po tej stronie nie musimy się już obawiać snapphanów? – zapytała Villemo.
– Miejmy nadzieję – odparł Dominik bez przekonania.
Jak bardzo zbliżyli się do siebie w czasie tej trudnej podróży! Odczuwali bezgraniczną wspólnotę, na myśl o tym ciepło przepełniało im serca.
– Zastanawiałam się nad pewną sprawą – powiedziała znowu Villemo. – Wydaje mi się, że konno w żadnym razie górą byśmy nie przejechali.
– Też się nad tym zastanawiałem.
– I ja – dodał Kristoffer. – Ale konie radzą sobie lepiej niż ludzie. To niewiarygodne, jak łatwo pokonują przeszkody.
– Owszem – przyznał Dominik. – Tak, myślę, że gdybyśmy mieli konie, wszystko poszłoby dobrze.
Nikt nie powiedział głośno tego, co wszyscy myśleli: czy to dlatego ukradziono im wierzchowce?
Prawdopodobnie także dlatego.
Dość już zmęczeni dotarli do niewielkiej kotlinki z jednej strony zamkniętej dużym głazem.
– Odpoczniemy tu chwilę – zadecydował Dominik.
Nikt nie protestował. Ostatni odcinek pokonali bardzo szybko.
Folke musiał odejść na stronę. W gronie samych mężczyzn nie przejmowaliby się takimi sprawami, lecz obecność Villemo wymagała większej delikatności.
– Możesz iść tylko za kamień – ostrzegał Dominik.
Folke skinął głową i zniknął nad rzeką.
– Czy ta dolina nigdy się nie skończy? – westchnął Jons.
– Tak, może się tak wydawać – zgodził się Dominik. – Ale chyba już niedaleko.
– Gdybyśmy chociaż mieli jakiś widok przed sobą – powiedział Kristoffer. – Ale tu jak okiem sięgnąć tylko drzewa i wysokie skały.
– Wydaje mi się, że już nie takie wysokie – wtrąciła Villemo. – Chyba brzegi doliny stają się jakby trochę bardziej płaskie?
Owszem, wszyscy mieli takie wrażenie. To dawało nową iskierkę nadziei.
– No, jak długo on zamierza sikać? – zapytał Kristoffer bezceremonialnie, a Dominik i Jons spojrzeli przestraszeni na Villemo. Ona jednak przyjęła to ze spokojem.
Zaraz jednak wstała.
– To mi się nie podoba. Zobaczcie, co z nim? Ja nie chcę go krępować.
Nim skończyła, oni już byli przy głazie, zamykającym widok na dolny bieg rzeki. Znajdował się jednak tak blisko, że zdawało się, iż za nim jest bezpiecznie.
Villemo usłyszała podniesione głosy i pobiegła za mężczyznami.
Folke leżał twarzą w płytkiej wodzie. Ktoś musiał przytrzymywać mu głowę, dopóki się nie utopił.
Villemo krzyknęła rozdzierająco.
Drobny, sympatyczny, prostoduszny Folke nigdy nie wróci do domu w Almhult.
Słońce wzniosło się ponad szczyty wzgórz. Promienie światła padły na rzekę, rozbłysły w kaskadach wody i oślepiły Villemo.
Stała na brzegu jak sparaliżowana, niezdolna do niczego, i patrzyła, jak mężczyźni próbują tchnąć w Folkego życie. Wszyscy wiedzieli jednak, że na próżno.
Nagle usłyszała za sobą szelest. Odwróciła się dokładnie w ostatnim momencie, by zobaczyć jakiegoś człowieka uciekającego z miejsca, na którym odpoczywali, z ich strzelbami od pachą.
– Ukradli nam strzelby! – krzyknęła.
Dominik i jego ludzie rzucił się w pogoń.
Kristoffer biegł pierwszy. Nie spuszczał z oczu rabusia, który uciekał przez równinę w stronę lasu. Ponieważ trudno mu było nieść aż sześć strzelb, część z nich po drodze zgubił. A gdy się zawahał, niepewny, czy wrócić po nie, Kristoffer omal go nie złapał.
– To diabeł! Dostanie teraz za Folkego! I za Gotego!
– Kristoffer, bądź ostrożny! – wołał Dominik, który wraz z Jonsem biegł w ślad za nim.
– Nie myślicie chyba, że dam się wykiwać jakiemuś przeklętemu snapphanowi! – odkrzyknął Kristoffer.
– Ich może być więcej!
– Niech no się pokażą!
Snapphan uznał tymczasem, że trzeba zmykać póki czas, i zostawił dwie strzelby na bagnistej ziemi. Kristoffer poniósł jedną z nich; nie zdążył co prawda załadować, ale mógł jej przecież użyć jako broni białej.
Dominik przystanął i nabił ostatnią strzelbę, podczas gdy Jons, nieco zdezorientowany, gnał za uciekającym.
Wkrótce wszyscy zniknęli w lesie. Villemo słyszała, jak hałasują, przedzierając się przez zarośla.
– Co za idiota! Co za kompletny idiota! – lamentowała. – I ty, Jons! – zawołała głośniej. – Wracaj natychmiast!
Na szczęście Jons uznał to za słuszne i zwolnił. W tej samej chwili z lasu padł strzał i kula przeleciała mu tuż przy kolanie. Rzucił się z powrotem przez podmokły grunt.
– Tam jest ich więcej! – wołał do Dominika.
– Tak, masz rację. Strzał padł z wysoka. Kristoffer!!! Wracaj!
Ale było już za późno. W zaroślach najwyraźniej trwała walka wręcz.
Dominik, Villemo i Jons ukryli się przed kulami za głazem. Nie mogli nic zrobić. pozostawało tylko nie tracić nadziei. Wyjście z ukrycia oznaczało teraz pewną śmierć.
Snapphanowie w lesie na zboczu mieli czas załadować broń i czekali, gotowi do strzału.
Jednak oni także nie widzieli, co dzieje się w zaroślach, gdzie Kristoffer dopadł ich kompana. Leżeli wysoko na skale, walka toczyła się właśnie pod nią.
– Musimy coś zrobić – zawodziła Villemo.
– Ale co?
– Nie możemy przedostać się przez bagno?
– Wezmą nas na cel, jak tylko się ruszymy.
– O Boże, jak on mógł być takiś głupi?
– Rzeczywiście, okazał się lekkomyślny. Ale jak my się stąd wydostaniemy?
– Myślisz, że bez Kristoffera?
– Musimy chyba spojrzeć prawdzie w oczy.
Dominik jednak widział wszystko w zbyt czarnych barwach. Wkrótce Kristoffer, zataczając się, wypadł z zarośli. Śmiertelnie zmęczony, pokrwawiony, lecz żywy.
– Nie idź przez bagno, Kristoffer! – wrzasnął Dominik.
Tamten zawahał się. Mimo dużej odległości widzieli wyraz triumfu na jego twarzy.
– Załatwiłem go! – wołał z dumą. – Wbiłem w niego nóż. Trzy razy. Raz za Gotego, raz za Folkego i raz za konie!
Villemo ogarnęły mdłości.
– Och, zamilcz – mruknęła.
Dominik ujął jej rękę i ścisnął ze zrozumieniem.
Kristoffer zaczął przesuwać się skrajem lasu pod osłoną skał, tak że snapphanowie nie mogli go widzieć.
– Niegłupio to wymyślił – powiedział z uznaniem Dominik. – A my wchodzimy do rzeki. Przejdziemy wodą, skryją nas kamienne bloki na brzegu.
– A Folke?
– Przykro mi, ale dla niego nic już nie możemy zrobić.
Villemo sprawiało to ból, lecz przecież rozumiała gorzką rzeczywistość.
– Odmów cichą modlitwę za niego, Dominiku – poprosiła.
Wyraził zgodę skinieniem głowy i ostrożnie zaczęli się wycofywać, dopóki nie znaleźli się pod osłoną głazów.
Nagle huknął strzał. Rzucili się w wodę, a kula z metalicznym dźwiękiem odbiła się ad kamienia. Villemo zdążyła zauważyć ruch w zaroślach pod skałą, gdzie biegł Kristoffer. Musi minąć trochę czasu, zanim snapphanowie zejdą w dół, tymczasem oni może zdążą umknąć.
Trochę biegli brzegiem, trochę brodzili w wodzie, potykali się i zderzali, ale nie ustawali, dopóki nie dotarli do zakola rzeki.
– Patrzcie tam – powiedział Dominik. – Tam las dochodzi aż do wody, tam spotkamy Kristoffera.
– On już tam powinien być – wydyszał Jons. – Lądem łatwiej się poruszać.
– Później zaczyna się gęsty las – stwierdził Dominik. – To nam pomoże.
– Tak, zwłaszcza że dolina najwyraźniej się kończy – stwierdziła z ulgą Villemo.
Читать дальше