– Nie przejmuj się – uspokajała go Tova. – Wszyscy i tak by siedzieli jak na rozżarzonych węglach i czekali, aż skończysz, żeby pójść na lody. A poza tym pomyśl, jakie to dzisiaj mogło być święto. Piękne, nowo zakupione ubranka dzieci musiały być pochowane pod starymi płaszczami od deszczu, może nawet buzie dzieci smagał wiatr ze śniegiem, mokry śnieg wciskał się za kołnierze i oblepiał nadgarstki. Wielu nowe buty poocierały nogi, ten i ów ledwo mógł wytrzymać, tak mu się chciało siusiu, a wszyscy myśleli o jednym: kiedy nareszcie znajdziemy się na rynku?
– Nie masz nic dobrego do powiedzenia na temat siedemnastego maja, Tovo? – roześmiał się Marco.
– Oczywiście, że mam! Ale złośliwości są dużo zabawniejsze!
– Jasne. Zawsze tak było.
– Gdzie się podział Rune? – zapytała Halkatla.
– Kiedy widzieliśmy go po raz ostatni, przechodził razem z Lucyferem przez lodowiec – odpowiedział Ian.
Halkatla westchnęła.
– Bardzo bym chciała go jeszcze zobaczyć!
– My też! – zawołał Gabriel. – My też!
– Tyle mu zawdzięczam – rzekła Halkatla w rozmarzeniu.
Wszyscy milczeli.
Ellen spoglądała na niebo.
– Dzień ma się ku końcowi – rzekła w końcu. – Niedługo zapadnie zmrok.
– Pang! I oto mrok zapadł – oświadczył Gabriel.
Marco uśmiechnął się. Lubił, kiedy zachowywali poczucie humoru i rozmawiali ze sobą swobodnie. Strasznie trudno było tak siedzieć i czekać, nie mając pojęcia, co się stało ani co się za chwilę stać może.
Z radością w sercu myślał o tym przyjaznym nastroju i cieple łączącym grupę oczekujących. Wszyscy się nawzajem wspierali, okazywali sobie troskliwość i życzliwość. Ian siedział na zboczu obejmując Tovę, a ona przytulała się do niego tak mocno, że nic nie byłoby w stanie ich rozdzielić. Marco nie mógł nie słyszeć ich cichej rozmowy.
– No i co? zapytał Ian. – Nie żałujesz?
– Czego, mianowicie?
– Że postanowiliśmy nadal być razem. Wydarzyło się przecież tak wiele, że mogłabyś mieć zastrzeżenia.
Tova oparła głowę o jego brodę.
– Nie bądź głupi! Ja niczego nie żałuję. Może ty, skoro tak mówisz.
– To najlepsze, co mnie w życiu spotkało – zapewniał Ian. – To znaczy, że spotkałem ciebie. I to, że zostaniemy rodzicami. Tak się martwiłem, że musisz pokonać te wszystkie trudności. Nic ci nie jest?
– Zupełnie nic – odparła uszczęśliwiona. – Dziękuję ci, Ian, że jesteś ze mną.
Marco słuchał tego z radością. Wciąż się martwił o tak źle przez los potraktowaną Tovę. Zgadzam się z tobą, Tovo, myślał z czułością. Niech będą dzięki za Iana! To najlepsze, co mogło nam się przytrafić!
Trond wygłaszał przemówienie do swoich oddziałów, które uczestniczyły w walce. Demony słuchały jego pompatycznych określeń z ironicznymi uśmiechami, Marco jednak zauważył, że ukrywają pod tym dumę. Demony nie bywają chyba specjalnie rozpieszczane pochwałami.
Gabriel próbował nauczyć całą grupę oczekujących pieśni „Ojciec Jakub”, ale bez powodzenia. Brali w tym udział wszyscy żyjący i wszyscy przodkowie Ludzi Lodu, Estrid i Jahas fałszowali tak, że aż uszy bolały, ale trzeba powiedzieć, że znalazło się również wiele bardzo pięknych głosów. Demony jednak spoglądały na Gabriela zdumione i nie bardzo rozumiały, co mogłyby robić jako członkowie nowo stworzonego chóru. Kiedy nareszcie pojęły, że chłopiec oczekuje, iż będą z siebie wydawać te dziwne dźwięki, pootwierały usta ze zdziwienia, a potem nad doliną rozległ się podobny do gdakania śmiech i pieśń zamarła wśród okrzyków i chichotów.
Pod tą zewnętrzną swobodą, pod uczuciem więzi i wspólnoty, czaił się jednak lęk i niepewność co do losów Nataniela. Było oczywiste, że najtrudniej jest Ellen, ale i ona starała się nie tracić poczucia humoru.
Nie pomogą przecież Natanielowi tym, że będą się martwić.
Czekali przez cały dzień.
Chłodny wiosenny wieczór kładł się błękitnymi cieniami nad Doliną Ludzi Lodu. Zmierzch w maju jest na północy bardzo długi, ale tak naprawdę to była już raczej noc niż dzień.
Jedzenia mieli niewiele, ale tę odrobinę, która im została, rozdzielili sprawiedliwie pomiędzy sześcioro zależnych od przyjmowania pokarmu.
Tova myślała o Natanielu. Kiedy on jadł po raz ostatni? Człowiek w sytuacji krytycznej powinien myśleć jasno, a umysł jest bardzo uzależniony od jedzenia, może najbardziej ze wszystkich organów. Kiedy jest się głodnym, trudno zebrać myśli. Człowiek jest rozdrażniony i łatwo traci humor.
W sytuacji Nataniela to bardzo niedobrze.
Dlaczego nic się nie dzieje? Jak długo będą musieli czekać?
Ukradkiem spojrzała na demony, które w błękitnym mroku wyglądały jak odpoczywające ptaki. Drapieżne ptaki, które znalazły schronienie przed nocą, lecz mimo to czujnie rozglądają się po okolicy, przygotowane na każde niebezpieczeństwo.
Zastanawiała się nad ich życiem.
Tova, a inni zresztą też, zadawała sobie często pytanie, komu one służą. Musi to być ktoś wyjątkowy, to nie ulega wątpliwości.
Teraz Tova wiedziała już, kto to taki. I ta świadomość sprawiała, że przenikały ją lodowate dreszcze. Otwierało to bowiem perspektywę tak wielką i tak straszną, że nie miała odwagi o niej myśleć.
Przypomniała sobie słowa, jakie kiedyś dawno temu Daniel napisał do Shiry: „Ale ja żyję na samym skraju tej ponurej baśni, w którą Ty zostałaś wciągnięta, nie pojmuję wszystkich wątków w tej olbrzymiej sieci, którą zostaliśmy omotani”.
Tova jeszcze raz zadrżała. Przed nią otworzyła się niewielka szczelina. Ona mogła zajrzeć w głąb owej baśni.
Nie chciała dowiadywać się niczego więcej.
Zwróciła uwagę, że Marco obserwuje ją w zadumie. Otrząsnęła się ze złych myśli i spróbowała przesłać Marcowi uśmiech, lecz wypadło to dosyć blado. W Dolinie Ludzi Lodu panowała cisza…
Marco spojrzał na Tiili i nagle uświadomił sobie, że biedaczka bliska jest załamania. Dygotała na całym ciele, twarz miała trupio bladą, ale nie dlatego, że zmarzła.
Natychmiast wstał i podszedł do niej tam, gdzie przycupnęła pomiędzy Ellen i Villemo, usiadł i mocno przytulił do siebie opatuloną dziewczynę. Trzymał ją tak długo, chciał bowiem, by poczuła się bezpieczna.
I właśnie teraz nadszedł kryzys.
Oddech Tiili stał się przerywany, jakby miała się zaraz zanieść szlochem.
– No, no – mruczał Marco, głaszcząc jej kruczoczarne włosy. – No, no, już dobrze. Jesteś wśród przyjaciół.
Tiili próbowała wyrazić swoje uczucia.
– Tak wiele… nieznajomych, wszystko… obce! Mamy nie ma, Targenor też nie żyje. Już nigdy więcej ich nie zobaczę. A wy mówicie tak dziwnie. Gdzie ja jestem? W Dolinie Ludzi Lodu, wiem, ale niczego tu nie poznaję! Żadnych domów, ani jednego człowieka. A kim jesteście wy? Macie takie dziwne ubrania, ja naprawdę niczego nie rozumiem.
Wszyscy wokół milczeli, słuchali, co mówi Tiili. Demony również. Postawiły uszy, by nie uronić ani słowa. W mroku nocy widać było tylko zarysy ich sylwetek.
– Dzieje się tak wiele, tyle jest tutaj niebezpiecznych istot! Ciągle nie mogę pojąć, gdzie się znalazłam.
Marco przemawiał tak łagodnie, jak tylko umiał.
– Żyjemy w dwudziestym stuleciu. Przez siedemset lat byłaś zamknięta w górze i dopiero teraz zaczyna się twoje życie, ale my wszyscy postaramy się, byś czuła się tu jak najlepiej.
– Przecież ja już nikogo nie znam – pisnęła żałośnie.
Читать дальше