Ale udało się! Udało! Zrobili to!
Nawet jedna kropla wody zła się nie wylała ani nie dostała Tengelowi Złemu.
– Uciekaj, Shiro! – wołał Nataniel. – Zniknij stąd jak najszybciej! Reszta należy do mnie. Muszę zrobić z nim koniec, chociaż teraz on nie jest już niebez…
Umilkł. Oboje zamarli.
Rozdzierający wrzask ucichł, brudna kloaczna ciecz pieniła się, powoli traciła ohydną barwę i stawała się czystą wodą, a para unosiła się w górę i znikała pośród płatków śniegu.
W kotlinie zrobiło się cicho.
A ponad nią, na skalnej półce, stała budząca grozę postać.
– Szklany korek – wyszeptał Nataniel. – Zapomnieliśmy o korku i on zdołał go polizać! Znikaj, Shiro! Natychmiast!
– Ty też! – krzyknęła.
– Ja nie mogę! Ja jestem żywym człowiekiem.
Kątem oka zobaczył, jak Shira rozpływa się w powietrzu. Słyszał jej cichą skargę, że musi go tu zostawić samego z tym potworem, który się właśnie objawił.
Nataniel nie miał odwagi oddychać. Mniej więcej pięć metrów ponad nim stał młody mężczyzna, tak urodziwy, że Nataniel z wrażenia dostał gęsiej skórki. Lodowato zimna była ta uroda, dzikie, azjatyckie rysy, a na czarnych włosach płonęła ognista korona. Skóra zdawała się być metaliczna niczym u jaszczurki, twarz jak z kamienia, oczy niby długie szparki, a w nich mroczny ogień. Pogardliwy uśmieszek błąkał się po bardzo kształtnych wargach; mężczyzna miał na sobie połyskliwe, niebieskoczarne ubranie i krótką czarną pelerynkę. Ciemna jaszczurcza skóra mieniła się przy każdym ruchu.
Król najbardziej wyrafinowanego zła, jakie można sobie wyobrazić. Bezlitosny władca świata, nie mający sobie równych!
Ktoś zawodził i płakał w pobliżu. Jakby sam wiatr się żalił, że musi tę tragiczną wieść zanieść światu.
Teraz nie było już ratunku.
Nataniel, w którym wszyscy pokładali ostatnią nadzieję, zawiódł! Ten, który stoi tam w górze, to nie żadna obrzydliwa pokraka, sprawiająca niekiedy śmieszne wrażenie. Nie, tam stoi prawdziwy, do szpiku kości przeniknięty złem Tan-ghil w swojej najwspanialszej postaci.
Niepokonany!
Zwycięski władca świata, któremu wszyscy muszą być posłuszni. Nataniel był jak opętany pragnieniem służenia mu!
Ten, który zniszczy świat!
Straszna postać z wolna uniosła rękę i wskazujący palec wycelowała w Nataniela, by jednym jedynym ruchem unicestwić go.
Nataniel widział tylko jego. Jedynie w podświadomości zdawał sobie sprawę, że dzięki jasnej wodzie naczynie się rozpuściło i że szklany korek, który stoczył się w kierunku strumyka, również znalazł się w zasięgu jej działania i uległ zniszczeniu.
Tyle tylko że fakt, iż woda zła przestała istnieć, nie miał już żadnego znaczenia. Władca zdołał przecież odzyskać swoją postać.
Drżyj, Ziemio! Drżyj, ludzkości!
Ale akurat w tym momencie, gdy powinien czuć na policzku muśnięcie skrzydeł Śmierci, Nataniel przepełniony był innymi uczuciami.
Patrzył na tę niewiarygodnie piękną, a jednocześnie taką przerażającą postać i z bolesnym żalem myślał o tamtym małym dziecku, które przecież się nie prosiło na świat, a zostało powołane do życia w takich straszliwych okolicznościach. Myślał o maleństwie w jurcie koczowniczego plemienia, pozbawionym jakiejkolwiek możliwości wyboru, skazanym na życie, w którym nie było miejsca na choćby odrobinę dobrych uczuć.
Co by wyrosło z tak wspaniałego stworzenia, gdyby pozwolono mu dorastać w normalnych warunkach?
I Nataniel, którego siłą była dobroć, wybuchnął płaczem. Żywił tyle czułości i miłości dla tamtego dziecka, które wciąż widział oczyma duszy. Widział przecież, i to kilkakrotnie, dziecko imieniem Tan-ghil, „Urodzony pod czarnym słońcem”, a jego współczucie było tak wielkie, że wypełniało go po brzegi. Bezwiednie postąpił kilka kroków w kierunku strasznego księcia. Ku owemu władcy nocy i ciemności, który nie zdążył zdobyć ochrony przed miłością!
Tan-ghil odskoczył do tyłu. Twarz zakrył rękami i wykrzykiwał coś w jakimś wschodnim języku, po czym odwrócił się i zaczął jak szalony uciekać tam, gdzie lodowiec schodził najniżej.
– Nie! – wołał Nataniel. – Zaczekajcie, panie! Nie chcę was skrzywdzić, wprost przeciwnie.
Nagle stracił z oczu tę wspaniałą postać, która dopiero co tu była.
– Zaczekajcie! – nie przestawał wołać, a łzy spływały mu po twarzy. – Możemy porozmawiać. Opowiem wam, panie, o waszym dzieciństwie, znajdziecie we mnie przyjaciela, jeśli tylko…
Pobiegł za nim, nie zastanawiając się, co robi, całkowicie pochłonięty troską o tego Tan-ghila, który był niegdyś takim samotnym, pozbawionym miłości dzieckiem. W tej chwili Nataniel nie uświadamiał sobie, że właśnie uczuciowego chłodu owo dziecko życzyło sobie najbardziej, że taka była jego potrzeba. On sam bowiem został stworzony dla troski o innych i współczucia dla każdej żywej istoty. Kiedy znowu opanowały go przyrodzone mu uczucia, powróciły też wszystkie, osłabione wyczerpującą walką siły i wtedy stał się groźnym przeciwnikiem wszelkiego zła.
Tan-ghil dotarł już do skraju lodowca. Jego sylwetka rysowała się niewyraźnie na tle białego nieba i za zasłoną wciąż padającego śniegu. Nataniel miał wrażenie, że urodziwy mężczyzna nieznacznie się zmienił, jakby się trochę skurczył, zrobił się mniejszy? Rozjarzona korona musiała też przygasnąć, bo w przeciwnym razie świeciłaby jaśniejszym blaskiem mimo zawiei.
Wciąż się nad tym nie zastanawiając, Nataniel biegł za nim co sił i wkrótce znalazł się na lodowcu.
Wszystko wokół było białe. Wszystko, z wyjątkiem jednej czarnej postaci, która gnała przed siebie w jakichś dziwnych podskokach i do złudzenia przypominała wronę z opuszczonymi skrzydłami.
Czy to ta sama wspaniała, wszechmocna siła porusza się w ten sposób?
Nataniel śledził wzrokiem obrzydliwą, oddalającą się po lodzie figurę. W niczym nie przypominała ona Tan-ghila, który dopiero co poraził go swoją wielkością. Bardziej była podobna do Tengela Złego, który uciekał na łeb na szyję od grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Władca świata przemieniał się znowu w „starego” potwora.
Czar prysł. Nataniel jeszcze przyspieszył, gnał jak szalony za małą bestią.
Gniew dodawał mu skrzydeł.
O tym, że sam lodowiec stanowi niebezpieczeństwo, nie myślał. Nie spuszczał oka z tej czarnej, zataczającej się postaci przed sobą.
Nie mógł jej zgubić w śnieżnej zadymce.
Nie zastanawiał się też nad tym, skąd bierze siły. Nie myślał teraz, że pochodzi z rodu czarnych aniołów i Demonów Nocy, które niosły go tak szybko naprzód, zdawał sobie tylko sprawę, że biegnie prędzej niż tamten. Jak strzała gnał przed siebie, by dopaść znienawidzonego.
Tengel, teraz znowu dokładnie taki, jakim był przez ostatnie dziewięćset lat, odwrócił się i coś do niego krzyczał piskliwym głosem, Nataniel jednak nie dał się zastraszyć. Wyzbył się już wszelkiego współczucia. Dla tej gadziny przed sobą nie był w stanie wykrzesać nawet cienia litości.
Rzucił się na przeciwnika i trzymał mocno. Tan-ghil skrzeczał jak przedziurawiona trąba, szamotał się i starał się wydrapać Natanielowi oczy. Był odpychający, wyglądał obrzydliwie, chyba postarzał się jeszcze bardziej, z obwisłą, szarożółtą skórą i nosem jak wielki, zakrzywiony ptasi dziób, zwisający nad rozdziawioną gębą z żółtymi pieńkami zębów i czarnym jęzorem.
Natanielowi zbierało się na wymioty – od smrodliwego oddechu starca i od jego widoku.
Читать дальше