Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, iż – jak wszystko na to wskazuje – córkę Petry spotkał ten sam los. Na ulicy? O, dobry Boże!
Ale wiek się zgadzał. Mali ma osiemnaście lat, to prawda.
Opanował się.
– Czy mógłbym otrzymać możliwie jak najwięcej informacji na temat tej dziewczyny? O jej dalszych krewnych. Właśnie jej rodzina interesuje mnie najbardziej. Czy zostały tu po niej jakieś papiery?
Przełożona zaczęła przekładać dokumenty przechowywane w starej szkatułce z ciemnego drewna.
– Przejrzę, co tu jest.
Po chwili znalazła to, czego szukała. Podała Andremu, żeby sobie sam przeczytał. Nie było tego wiele.
„Mali, córka Petry Olsdatter. Ojciec nieznany. Urodzona i lutego 1894 roku. W chwili przyjęcia do ochronki dziecko miało na sobie koszulkę, kaftanik i pieluchę. Było zawinięte w wełniany kocyk. Niczego więcej nie posiadało. Trzeba je było odebrać siłą matce, która mieszkała w szopie na drzewo. Mali była zdrowa, żadnych zakaźnych chorób nie stwierdzono”.
To wszystko.
Nawet nazwiska brakło.
Andre westchnął i podziękował za pomoc. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Mali w tym domu, chciał zapytać, czy nie wydarzyło się nic szczególnego, czy nie chorowała i temu podobne, ale ktoś wołał przełożoną i wizyta musiała się zakończyć.
Na ulicy! Trzeba było odebrać dziecko siłą. Biedna mała Petra!
Choć Mali z pewnością niewiele będzie mu mogła pomóc, chciał ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Jeśli Petra pochodziła z Ludzi Lodu, to Mali również. W takim razie Andre miał obowiązek się nią zająć.
Ogarnął go jednak niepokój. Nie będzie mu łatwo z tą prawdopodobnie dość dziką dziewczyną.
Trudno, Mali musi poczekać. On sam powinien teraz zjeść obiad, a potem musi przeczytać tę historię, która tak zainteresowała i Vanję, i Benedikte.
Właściwie powinien też odwiedzić Theodora Brandstedta, ale na razie nie był w stanie tego zrobić.
W hotelowej recepcji czekała na niego karteczka. Od Nette Mikalsrud. Karteczka zawierała krótką informację: „Matka Petry miała na imię Gerd. Pozdrowienia. Nette Mikalsrud”.
Dzięki, moja zdolna pomocnico, pomyślał. Kawałek po kawałku rozwiążemy wspólnie ten rebus.
Po obiedzie Andre poszedł do swego pokoju. Zdjął buty i w ubraniu ułożył się wygodnie na łóżku. Oparł się na poduszkach i wziął notatki. Był to gruby plik zapisanych ręcznie arkusików powiązanych niezdarnie jasnoniebieską jedwabną wstążką. Zarówno wstążka, jak i papier wyglądały na bardzo stare.
Nie było tytułu, natomiast na pierwszej stronie znajdowała się informacja wypisana tym samym starannym pismem, co cały manuskrypt.
„Niniejsze zostało spisane przez Gerd Svensdatter anno 1875, pod dyktando matki, Petry Eriksdatter Nordlade”.
Gerd… matka Petry młodszej. Ta, która miała po-chodzie z dobrej, kulturalnej rodziny. Owszem, charakter pisma mógł na to wskazywać.
I Petra Eriksdatter Nordlade. Babka. To ona była właścicielką medalionu.
Linia rodu zaczynała się zarysowywać. Ale czy o tę właśnie rodzinę chodzi? I czy ta linia prowadzi do Christera Gripa?
Trudno to jeszcze ocenić.
Andre zaczął czytać i szybko zorientował się, że autorka była osobą wykształconą, a poza tym posiadała pewien talent poetycki.
Ale dlaczego, na Boga, wyszła za mąż za takiego prostaka jak Ole Knudsen?
Musiał być w młodości przystojnym, czarującym i sympatycznym młodzieńcem. Co Andre mógł na ten temat wiedzieć? Później wyrzucił z domu czternastoletnią córkę, bo przydarzyło jej się nieszczęście, i tego Andre nigdy mu nie wybaczy.
Jak najszybciej spojrzał na adnotację Vanji po drugiej stronie: „Składam je razem ze skarbami Ludzi Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku”.
On jednak dotychczas nie znalazł niczego, co by łączyło medalion i manuskrypt z Ludźmi Lodu.
Ale przecież nie zaczął jeszcze czytać.
Nie tracąc czasu, zabrał się do dzieła.
„Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w rzeczywistości, oddala się od jasnego dnia, od światła, od człowieczego bytu.
Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika, rozpada się na wiele wątłych ścieżek, gdzie słoneczne światło igra z cieniem i wabi wędrowca, lecz biada ci, jeśli którejś z tych dróżek zaufasz. Łatwo zawieść cię może ku mokradłom i oparzeliskom, co ugną się pod twoją stopą i pochłoną cię na wieki wieków. Może niektóre z nich wiodą ku skalnym urwiskom, czekającym na zbłąkanie dzieci, które samotnie gnają bydło na pastwiska lub wyszły o brzasku nazbierać mchu i chrustu? Być może. A być może też jedna z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane bywa jedynie szeptem, przy płonącym na kominku ogniu w jesienne wieczory.
Wszyscy mieszkańcy zagród w dolinach znali tę opowieść. Każdy mógłby długo mówić o sprawach, które kiedyś wydarzyły się gdzieś za dziesiątą górą. Dużo czasu upłynęło od tamtych wydarzeń, ale wciąż trwały w ludzkiej pamięci, w każdej wiosce, we wszystkich chatach, niesamowite, budzące grozę a zarazem pociągające, powtarzane o szarej godzinie: opowieści o dziewicach z Vargaby.
Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało. A ci, którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie.
Aż kiedyś – zdaje mi się, że to było wtedy, gdy w Szwecji panował trzeci lub czwarty król z rodu Wazów – zdarzyło się, że trzej jeźdźcy przybyli do lesistej doliny rzeki Alv. Byli zmęczeni, wszyscy trzej, siąpił zimny deszcz i wędrowcy z niepokojem myśleli o nadchodzącej nocy.
– Trzeba się rozejrzeć za jakąś zagrodą – powiedział jeden z nich, wysoki mężczyzna o władczym spojrzeniu. Nazwisko nosił wojownicze, Diderik Swerd [Sverd, w jęz. szwedzkim znaczy: miecz (przyp. tłum.).], a jego powołaniem były kobiety i wojaczka, i może czasami puchar wina na wzmocnienie w jakiejś gospodzie.
Drugi był nieduży i chudy, lecz jego faryzeuszowskie oczy płonęły świętym ogniem, zdolne wypatrzyć najmniejszy grzech w duszy bliźniego. Właśnie został wyświęcony na księdza i ożywiała go chęć służenia jedynie swemu powołaniu. Człowiek niedużego wzrostu i z trudem nawiązujący kontakty z bliźnimi zazwyczaj wybiera sobie zawód, który daje władzę. Jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nikt nie wiedział. On sam prezentował siebie imieniem Natan. I jako ten biblijny Natan starał się napominać oraz pouczać, bezustannie rozprawiał o spalonej słońcem Gehennie, czekającej na grzeszników.
Skinął tylko nieznacznie głową na propozycję swojego towarzysza, bo czyż nie jest wolą Pana, by kapłani znajdowali jak najlepsze warunki? A tego dnia pogoda była raczej dla psów niż dla sług bożych.
Wymienionym dwóm podróżnym towarzyszył trzeci. Młodzieniec tak dokładnie ukryty pod peleryną i szerokim rondem kapelusza, że widać było jedynie pałające oczy. Imię, którym się przedstawił, brzmiało Havgrim. I niczego więcej się o nim nie dowiedzieli.
Najbliższa zagroda okazała się zamożna, wabiła podróżnych nadzieją na posiłek i sen oraz możliwością wysuszenia pod dachem przemoczonej odzieży. Wjechali na dziedziniec i zostali przyjęci życzliwie, konie znalazły miejsce w stajni, mężczyzn natomiast zaproszono do ciepłej, zasobnej izby.
Читать дальше