– Nazwę cię Tęczkiem – poinformowałem. – To taki żarcik, nie zabawny, z tych innych.
Zabłysł złotem i uznałem, że nie ma nic przeciw temu.
Schyliłem się, podniosłem Jaya i zarzuciłem go sobie na ramiona. Wciąż czułem jego ciężar, wyglądało jednak na to, że większość brzemienia wziął na siebie kombinezon. Miałem wrażenie, że Jay waży piętnaście kilo.
A potem pomyślałem:
jμ = 4μ
…i ruszyłem w stronę Bazy, dźwigając na ramionach ciało Jaya, jak myśliwy z plemienia Siuksów niosący do obozu jelenia.
Tęczek przez jakiś czas podskakiwał w powietrzu obok mnie. Potem jednak dotarłem do ścieżki, która, jak czułem, zawiedzie mnie na Ziemię, na której mieściła się Baza InterŚwiata.
Żałuję, że nie potrafię wyjaśnić tego lepiej. Czułem ją, tak jak wy samym językiem wyczuwacie miejsce w zębie, z którego wypadł fleczer. Ja to czułem.
Nadeszła pora, by Wędrować. I to właśnie zrobiłem.
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem za sobą, był Tęczek, tańczący z wyraźnym smutkiem w powietrzu za moimi plecami. A potem ową scenę zastąpiła…
Pustka…
Brzeg rzeki…
Widok dalekiego miasta… Tysiąc oczu zamykających się i otwierających niezależnie od siebie, a każde wypatrywało mnie.
Trawiasta równina. Za nią w dali fioletowawe góry.
I nagle znalazłem się tam, choć sam nie miałem pojęcia co oznacza „tam". Po prostu wiedziałem, czułem to w głowie; jμ = 4μ nie zabierze mnie dalej.
Lecz w pobliżu nie było niczego. Znajdowałem się pośrodku pustego stepu, sam jak palec. Położyłem ciało Jaya na trawie. Uznałem, że albo ludzie z bazy Jaya – z InterŚwiata, czymkolwiek był – sami mnie znajdą… albo nie. I nagle, możecie mi wierzyć, przestało mnie to obchodzić.
Przyłożyłem palec do miękkiego miejsca pod brodą i poczułem, jak kombinezon cofa mi się z twarzy, którą omiotło ciepłe powietrze. A potem, zupełnie sam, milion milionów mil od wszystkiego, rozpłakałem się z żalu i tęsknoty – za Jayem, moimi rodzicami, Jenny i Lejkiem, Roweną, Tedem Russellem, panem Dimasem i innymi.
Ale przede wszystkim opłakiwałem samego siebie.
Płakałem tak i szlochałem, aż w końcu nie pozostało we mnie nic, czym mógłbym płakać. Usiadłem, czując na twarzy schnące łzy, pusty i wyczerpany, i siedziałem tak, dopóki nie zaszło słońce i nad stepem nie pojawiło się miasto pod szklaną kopułą, lewitujące bezszelestnie jakieś dwa metry nad ziemią. Zatrzymało się piętnaście metrów od Jaya i ode mnie. Ze środka wyłoniła się grupa ludzi, którzy wyglądali jak ja i którzy zabrali nas obu.
Kurczowo przytrzymywałem się pionowej skalnej ściany. Miałem na sobie jednoczęściowy, szary kombinezon i buty do wspinaczki. Do pasa okalającego talię przypiąłem linę, łączącą mnie z dziewczyną wiszącą jakieś sześć metrów nade mną. Dziewczyna szczerze mnie nie znosiła, co w pewnym stopniu komplikowało sytuację, biorąc pod uwagę fakt, że trzydzieści metrów wyżej czekała wolność, ciepło, porządny posiłek i powrót do Bazy.
W tym momencie jednak dla mnie trzydzieści metrów mogło równie dobrze oznaczać trzydzieści mil. Byłem głodny i przemarznięty, bolały mnie palce u rąk i stóp. A także wszystko pomiędzy nimi.
Moją głowę okalała opaska z neurosieci, zakodowana tak, by powstrzymać mnie przed Wędrowaniem, gdyby nadarzyła się okazja. A byłbym skłonny ją wykorzystać. Wierzcie mi, myśl ta wydawała się bardzo kusząca, zwłaszcza gdy zaczęło padać: mokry, zamarzający deszcz ze śniegiem, który przemoczył mnie do suchej nitki, a potem zamroził. Po prostu super. Zacząłem dygotać tak mocno, że o mało nie puściłem się ściany.
Tuż za plecami usłyszałem kaszlnięcie. Odwróciłem się, bardzo ostrożnie.
To był Jai. Należał do tych wyglądających prawie jak ja, tyle że skórę miał ciemnobrązową. Okrywała go jednoczęściowa, biała szata, siedział ze skrzyżowanymi nogami. Czy, ściślej biorąc, szybował ze skrzyżowanymi nogami około pięćdziesięciu metrów nad ziemią.
– Przybywam złożyć zapytanie, jak sobie radzisz? – rzekł z charakterystycznym, lekkim akcentem. – Deszcz sprawia, że dalsza wspinaczka staje się dość problematyczna. Gdybyś na tym etapie zechciał finiszować swą ekskursję, nikt nie uznałby tego za świadectwo twojej niemocy.
Moje zęby szczękały jak kości w kubku; ledwie go słyszałem.
– Co?
– Chciałbyś to przerwać?
Jak mówiłem, wizja wyglądała kusząco, ale miałem już dość problemów i wolałem nie narażać się na etykietkę tchórza.
– Wchodzę dalej – oznajmiłem. – Nawet gdyby miało mnie to zabić.
– To wyjście – odparł z dezaprobatą – jest niedopuszczalne.
Jai zachowywał się czasami jak palant, ale przynajmniej dostrzegał to, że żyję. Poszybował powoli w górę, w stronę obozu na szczycie wzgórza.
Znów podjąłem wspinaczkę. Dotarłem do głębokiej szczeliny w skale, w którą wcisnąłem się jak w komin, przy okazji pozbywając się większości skóry z ramion i pleców. Po czasie, który wydał mi się zaledwie krótką wiecznością, zrównałem się z półką jakieś dziesięć metrów nad poprzednim miejscem i ujrzałem dziewczynę, z którą się wspinałem. Stała skulona z boku półki, ukryta przed zacinającym deszczem. Mimo wszystko nie mogło jej tam być wygodnie i ten fakt sprawił mi dużą radość, której starałem się nie okazywać. Gdy tam dotarłem, ledwo zaszczyciła mnie spojrzeniem. Wpatrywała się w niebo.
– Masz jakiś plan dotarcia na szczyt? – spytałem ze znużeniem, mierząc wzrokiem skalną ścianę w górze.
– Lista ludzi, z którymi nie rozmawiam, jest dość krótka – odparła. – Prawdę mówiąc, składa się wyłącznie z ciebie. – Znów zapatrzyła się w szare burzowe chmury.
– No dobra…
Kciukiem otworzyłem termos wiszący u pasa i nalałem sobie zakrętkę parującego bulionu z syntetycznego bizona. Nie poczęstowałem jej. Po pierwsze dlatego, że miała u pasa własny termos, identyczny jak mój. A po drugie, bo do diabła z nią.
Zacząłem sączyć zupę, powoli, żeby nie poparzyć ust – strasznie szybko się nagrzewała – i przyglądałem się Jo, a zwłaszcza dwóm rzeczom, które tak bardzo odróżniały ją ode mnie.
– Przestań się gapić.
– Przepraszam – rzekłem. – Po prostu tam, skąd pochodzę, nikt nie ma skrzydeł.
Spojrzała na mnie jak na coś, co znalazła właśnie przylepione do podeszwy buta. Jo pochodzi z jednego z magicznych światów. Skrzydła – wielkie, białe, pierzaste, jak u aniołów na obrazach – nie utrzymują jej w powietrzu, kiedy fruwa, choć za ich pomocą może szybować i kontrolować lot. Stary wyjaśnił kiedyś, że rzeczą , która naprawdę utrzymuje ją w górze, jest przekonanie, że potrafi latać. No i fakt, że w jej świecie w powietrzu naprawdę czuje się magię. Często miałem ochotę spytać, czy jej lud pochodzi od skrzydlatych małp, tak jak lud Joken wywodzi się od wilków, czy też dawno temu na jej planecie jakiś czarodziej doczepił łabędzie skrzydła do pleców małego dziecka i tak to się zaczęło. Ponieważ jednak traktowała mnie z równą sympatią, jaką mogłaby obdarzyć wirus eboli, wątpliwe, bym kiedykolwiek się dowiedział.
***
Przebywałem w obozie od dziesięciu dni, lecz miałem wrażenie, że minęło całe życie. Niezbyt szczęśliwe życie. Było to uczucie sugerujące, że w poprzednim wcieleniu było się na przykład Dżyngis-chanem.
Dziesięć dni przed wspinaczką w deszczu na skalną ścianę ocknąłem się na polowym łóżku w białym pokoju cuchnącym środkami odkażającymi. Gdzieś w tle słyszałem dźwięki orkiestry, żałobne, wzruszające, lecz smutne.
Читать дальше