Zawróciłem i pomaszerowałem w stronę szczeliny.
Za sobą usłyszałem krzyk Jaya.
– Joey! Nie! Wracaj!
– Temu stworzeniu chyba coś grozi! – odkrzyknąłem. – Nie jest niebezpieczne.
Zatrzymałem się w pobliżu szczeliny, która okazała się szersza, niż sądziłem. Teraz widziałem, że bańkowaty stwór jest przywiązany do skał na skraju przepaści cienką liną z protoplazmy, ektoplazmy czy czegoś podobnego.
– Joey, to tylko pomiędzowiec! Mudluf! Wracaj tu natychmiast!
Udałem, że go nie słyszę.
Owa lina była przezroczysta i cienka, jak długie pasmo śliny. Wyglądała, jakby do jej zerwania i uwolnienia bańkowatego stwora wystarczyło jedynie groźne spojrzenie.
– Jest przywiązany! – zawołałem do Jaya. – Chyba zdołam go uwolnić.
Jay zmierzał już ku mnie. Jeśli miałem to zrobić, musiałem działać szybko. Wyciągnąłem rękę i szarpnąłem linę. Okazała się mocniejsza, niż przypuszczałem.
– Hej! – krzyknąłem do Jaya. – Masz może nóż? Założę się, że moglibyśmy to przeciąć.
Nie odpowiedział. Mimo srebrnego kombinezonu widziałem, że jest wściekły.
Mały stworek nad naszymi głowami był wyraźnie zaniepokojony. Wypuściłem linę, lepiła mi się do palców. Nagle skojarzyła mi się z pajęczyną.
– Wiem, że jest nieszkodliwy – poinformowałem Jaya. – Spójrz tylko na niego.
Jay westchnął. Dzieliły mnie od niego jakieś dwa, trzy kroki.
– Może i masz rację – przyznał. – Ale coś tu jest nie tak. Jak sądzisz, w jaki sposób ten maluch się tak zaplątał? I czemu?
Pasmo sieci zaczęło wibrować, rozległ się ryk tak głośny, że o mało nie popękały mi bębenki, i pojąłem, że pociągając za linę, coś przywołałem. Zdawało mi się, że próbuję uwolnić małego mudlufa, ale w istocie uderzyłem w gong, wzywający na obiad.
Z otchłani wynurzył się potwór.
Wiem, „potwór" to słowo nadużywane, ale w tym przypadku żadne inne nie pasowało. Miał głowę trochę przypominającą rekina, a trochę tyranozaura, tkwiącą na ciele jak u stonogi, grubością dorównującym furgonetce dostawczej. Nie wiem, jak był długi – ale dość, by wychynąć z, jak się zdawało, bezdennej przepaści. Każdy kolejny segment prześlizgiwał się po skale, łomotał i grzechotał niczym olbrzymie ogniwo łańcucha. W czasie znacznie krótszym, niż wymaga ten opis, uniósł się na dobre dziesięć metrów ponad krawędzią szczeliny i przyglądał mi się olbrzymimi fasetkowymi oczami, wielkimi jak moje dłonie.
A potem uderzył.
W głowie wielkości taksówki taty otwarły się szczęki z wieloma rzędami zębów rozmiarów noży do steków. Mimo swej wielkości pomknęła ku mnie niczym winda ekspresowa. Już miałem stać się przekąską, gdy poczułem, jak ktoś wpada na mnie od tyłu i popycha tak, że runąłem na sam skraj przepaści.
Przekręciłem się na plecy i spojrzałem – Jay znalazł się dokładnie w miejscu, gdzie stałem jeszcze sekundę wcześniej. A potem olbrzymia paszcza bestii pochłonęła go, zaczęła się zamykać… i wtedy znad mojego ramienia wystrzelił mały, bańkowaty stworek. Zorientowałem się, że upadając, musiałem zerwać nić, która go krępowała. Uderzył w pysk potwora, rozbryzgując się na nim niczym przejrzysta maź.
Potwór szarpnął się ze wściekłym rykiem, upuszczając ciało Jaya. Paszczę wciąż miał otwartą – śmiercionośne szczęki nie zdążyły się zatrzasnąć – a teraz nie mógł jej zamknąć, bo mudluf zatkał mu swym przejrzystym ciałem nos, odcinając dopływ powietrza. Potwór szamotał się, rycząc z wściekłości i próbując strząsnąć z siebie małego, amebowatego mudlufa. Udało mu się odrzucić na parę metrów kawałki materii stworzenia, lecz te, uczepione elastycznymi włóknami, natychmiast powróciły, ponownie klejąc się do jego nosa. Trudno uwierzyć, że bryłka przezroczystej plasteliny zdołała powstrzymać Węża Midgardu przed pożarciem Jaya i mnie!
Potwór osunął się poniżej poziomu gruntu i sądząc z odgłosów i miarowych wstrząsów ziemi, próbował uwolnić się od pomiędzowca, tłukąc pokrytym łuskami pyskiem o skały. Nie czekałem, żeby sprawdzić, który z nich wygra – podbiegłem do Jaya, złapałem go za ręce i powlokłem, potykającego się i opartego o mnie ciężko, jak najdalej od miejsca walki. Oceniałem, że przerośnięta bańka mydlana nie wytrzyma zbyt długo.
Zatrzymałem się dobre pięćset metrów dalej. Jay usiadł ciężko na piasku. Niewidoczny już potwór nadal ryczał i walił o skały. Widziałem wznoszące się nad szczelinę chmury pyłu i od czasu do czasu odłamki kamienia. Byłoby to zabawne, gdyby nie coś, co zauważyłem dopiero teraz: od krawędzi szczeliny aż do ciała Jaya ciągnął się szeroki jak moja dłoń ślad krwi, gęstej jak farba.
Zachłysnąłem się i ukląkłem obok mojego towarzysza. Srebrny kombinezon po obu stronach ciała został przebity – dwie rany po lewej, trzy po prawej, tuż nad biodrami. Zęby potwora zostawiły dziury o średnicy paru centymetrów, z których wypływała krew Jaya. W żaden sposób nie zdołałbym jej zatamować, a zresztą nie wiem, czy cokolwiek by to dało – i tak stracił jej już zbyt wiele.
Uniósł słabo dłoń, którą chwyciłem.
– Zabiorę cię z powrotem do InterŚwiata – powiedziałem, nie wiedząc, co jeszcze mógłbym rzec. – Przejdziemy przez Pomiędzy – to nie potrwa długo – ja, ja… przepraszam…
– Oszczędź sobie – wyszeptał Jay. – To… nic nie da, krwawię… jak trzy… zarżnięte świnie i mam wrażenie, że to coś jest jadowite. Nie uwierzyłbyś… jak bardzo boli… – Głos miał stłumiony i głuchy.
– Co mam robić? – spytałem bezradnie.
– Połóż moją rękę… na piasku – rzekł. – Muszę ci pokazać… jak pokonać… ostatni… kawałek.
Złożyłem jego dłoń na ziemi. Szybkimi, urywanymi ruchami nakreślił coś w piasku.
A potem zamarł, jakby odpoczywał. Czułem się kompletnie bezużyteczny.
– Jay? – powiedziałem. – Nic ci nie będzie, naprawdę. – Nie kłamałem. Mówiłem to z nadzieją, że skoro wypowiem te słowa, to w jakiś sposób się spełnią.
Jay zaskoczył mnie, unosząc głowę i opierając się na łokciu. Drugą ręką chwycił mnie za koszulkę i ze zdumiewającą siłą pociągnął w dół, tak że moja twarz znalazła się zaledwie cal od jego maski. Raz jeszcze spojrzałem na zniekształcone odbicie mych własnych rysów, groteskowo wykrzywione na powierzchni kombinezonu.
– Powiedz… Staremu… przykro mi… że przeze mnie… stracił jednego agenta. Powiedz mu… mój następca… ma moje pełne… poparcie.
– Powtórzę mu, kimkolwiek jest – przyrzekłem. – Ale czy w zamian zrobisz coś dla mnie?
Słabo przechylił głowę.
– Zdejmij maskę – poprosiłem. – Pokaż mi twarz.
Zawahał się, po czym uniósł rękę i nacisnął kombinezon tuż pod brodą. Materiał pokrywający jego głowę zmienił barwę z lśniącego srebra na matową, metaliczną szarość i cofnął się, tworząc pierścień wokół szyi. Patrzyłem bez słowa, bo nic to nie zmieniło. Maska pozostała na miejscu, a przynajmniej tak sądziłem z początku, gdyż wstrząsnął mną widok twarzy Jaya.
Oczywiście była to moja własna twarz, ale nie do końca. Jay wyglądał na co najmniej o pięć lat starszego ode mnie. Na prawym policzku dostrzegłem bliznę, dolna część jego ucha również wyraźnie odrosła. Ale nawet blizny nie ukrywały tego, kim jest.
Był mną. To dlatego jego głos brzmiał tak znajomo. To był mój głos, czy raczej mój głos taki, jak mógłby zabrzmieć za pięć lat.
Zastanawiałem się, czemu nie zorientowałem się od razu, i wreszcie pojąłem, że na pewnym poziomie wiedziałem. Oczywiście, że był mną. Odważniejszym, mądrzejszym i bardziej odlotowym mną. I oddał życie, żeby mnie ocalić.
Читать дальше