Neil Gaiman
Amerykańscy bogowie
Dla nieobecnych przyjaciół — Kathy Acker, Rogera Zelazny’ego i wszystkich pomiędzy nimi.
CAVEAT I OSTRZEŻENIE DLA WĘDROWCÓW
Ta książka jest powieścią, nie przewodnikiem. A choć przedstawiona w niej geografia Stanów Zjednoczonych nie jest do końca fikcyjna — można odwiedzić wiele opisanych tu miejsc, wędrować ścieżkami, nakreślić przebieg dróg — to pozwoliłem sobie na pewną swobodę. Mniejszą, niż można by sądzić, ale jednak.
Nie prosiłem o pozwolenie wykorzystania w książce prawdziwych miejsc, więc go nie otrzymałem, i przypuszczam, że właściciele Rock City i Domu na Skale czy myśliwi, do których należy motel w środkowych Stanach, zdziwią się niezmiernie, znajdując je tutaj.
Świadomie ukryłem położenie innych miejsc, choćby miasta Lakeside i farmy z jesionem, godzinę jazdy na południe od Blacksburga. Jeśli chcecie, możecie ich poszukać. Może nawet uda się wam coś znaleźć.
No i rzecz jasna wszyscy ludzie, żywi, martwi i inni obecni w tej historii są wymyśleni bądź występują w zmyślonych okolicznościach. Tylko bogowie są prawdziwi.
Jest jedno pytanie, które nie daje mi spokoju: Co dzieje się z istotami nadprzyrodzonymi, gdy imigranci porzucają swe ojczyzny i przybywają tutaj? Irlandzcy Amerykanie pamiętają wróżki, norwescy — nissery, greccy — vrykolaki, lecz tylko w powiązaniu ze starymi krajami. Gdy kiedyś spytałem, czemu w Ameryce nie widujemy podobnych demonów, moi rozmówcy zaśmiali się niemądrze i rzekli: „Boją się przepłynąć ocean; to dla nich za daleko”, po czym dodali, że Chrystus i apostołowie także nie odwiedzili Ameryki.
— Richard Dorson, „Spojrzenie teoretyczne na amerykański folklor”, Amerykański folklor w oczach historyka, (University of Chicago Press, 1971)
Granice naszego kraju, panie? Na północy graniczymy z Zorzą Polarną, na wschodzie ze wschodzącym słońcem, na południu zamyka nas Równik, a na zachodzie Dzień Sądu Ostatecznego.
— Księga dowcipów amerykańskich Joe Millera
Cień odsiedział w wiezieniu trzy lata. A że był dostatecznie rosły i wyglądał dostatecznie groźnie, jego największym problemem pozostawało zabijanie czasu. Ćwiczył zatem, uczył się sztuczek z monetami i wiele rozmyślał o tym, jak bardzo kocha swą żonę.
Najlepszą — i w opinii Cienia być może jedyną dobrą — stroną pobytu w więzieniu było poczucie ulgi, świadomość, że upadł już tak nisko, że niżej się nie da. Osiągnął dno. Nie obawiał się, że go złapią, bo już go złapali. Nie lękał się, co przyniesie jutro, bo zdarzyło się to już wczoraj.
Szybko uznał, że fakt, czy popełniło się dane przestępstwo, czy nie, nie miał żadnego znaczenia. Wszyscy ludzie, których poznał w więzieniu, pielęgnowali w sobie żal do władz. Zawsze coś było nie tak. Zarzucali człowiekowi coś, czego nie zrobił, albo przynajmniej nie zrobił tego dokładnie tak, jak twierdzili. Najważniejsze jednak, że cię załapali.
Zauważył to już w ciągu pierwszych kilku dni, gdy wszystko, od więziennego slangu po kiepskie żarcie, było czymś nowym. Mimo przejmującego, wszechogarniającego przerażenia i żalu czuł też, że oddycha z ulgą.
Cień starał się nie mówić zbyt wiele. Gdzieś w połowie drugiego roku wspomniał o swej teorii Lokajowi Lyesmithowi, koledze z celi. Lokaj, oszust z Minnesoty, uśmiechnął się, wykrzywiając przecięte szramą usta.
— Ano — rzekł. — To prawda. A jeszcze lepiej, kiedy skażą cię na śmierć. To wtedy przypominasz sobie dowcipy o gościach, którzy w chwili, gdy założyli im stryczek, zrzucali buty, bo kumple stale im powtarzali, że co jak co, ale umrą w butach.
— To żart? — spytał Cień.
— Ano tak. Wisielczy humor. Najlepszy, jaki istnieje.
— Kiedy ostatnio powiesili człowieka w tym stanie?
— Skąd u diabła mam wiedzieć? — Lyesmith starannie golił głowę, nie pozwalając odrosnąć jasnorudym włosom. Pod skórą widać było linie czaszki. — Ale powiem ci coś. Kiedy przestali wieszać ludzi, cały ten kraj poszedł w diabły. Koniec dowcipów. Koniec układów.
Cień wzruszył ramionami. Nie widział niczego romantycznego w karze śmierci.
Uznał, że jeśli nie ma się na głowie wyroku śmierci, więzienie w najlepszym razie stanowi jedynie czasowy urlop od życia. Z dwóch powodów: po pierwsze, życie zakrada się nawet do celi. Zawsze coś się dzieje. Życie trwa dalej. A po drugie, jeśli po prostu czekasz, któregoś dnia muszą cię wypuścić.
Na początku myśl o wolności była zbyt nikła, by mógł się na niej skupić. Potem stała się odległym promyczkiem nadziei i nauczył się powtarzać sobie: „to też minie”, gdy coś poszło nie tak, bo w więzieniu zawsze coś szło nie tak. Któregoś dnia magiczne drzwi otworzą się szeroko i przekroczy próg. Zaczął zatem skreślać dni na kalendarzu z wizerunkami ptaków śpiewających Ameryki Północnej, jedynym kalendarzu sprzedawanym w więziennym sklepiku. Słońce zachodziło, ale on tego nie widział. Wschodziło gdzieś i także tego nie dostrzegał. Ćwiczył sztuczki z monetami, czerpiąc wiedzę z książki odkrytej na pustkowiu więziennej biblioteki. Ćwiczył i sporządzał w głowie listę rzeczy, które zrobi, gdy tylko wyjdzie z więzienia.
Z czasem lista Cienia stawała się coraz krótsza. Po dwóch latach skurczyła się do trzech punktów.
Po pierwsze, zamierzał się wykąpać. Wziąć porządną, długą, prawdziwą kąpiel w wannie. W pianie. Może przeczyta też gazetę, może nie. Czasami miał na to ochotę, czasami niekoniecznie.
Po drugie, wytrze się, włoży szlafrok, może kapcie. Podobała mu się wizja kapci. Gdyby palił, w tym momencie zapaliłby fajkę. Ale nie. Chwyci w ramiona żonę, a ona krzyknie z udanym przerażeniem i prawdziwą radością: piesku, co ty wyprawiasz!; zaniesie ją do sypialni i zamknie drzwi. Jeśli zgłodnieją, zamówią pizzę.
Po trzecie, potem, gdy wyjdą już z Laurą z sypialni, jakieś dwa dni później, będzie siedział cicho i przez resztę życia trzymał się z dała od kłopotów.
— I wtedy będziesz szczęśliwy? — spytał Lokaj Lyesmith. Pracowali razem w więziennym warsztacie, montując karmniki dla ptaków. Było to zajęcie tylko odrobinę ciekawsze od przebijania tablic samochodowych.
— Nie nazywaj człowieka szczęśliwym, póki żyje — odparł Cień.
— Herodot — mruknął Lokaj. — Hej, uczysz się!
— Kto to, kurwa, jest Herodot? — spytał Sopel, składając ścianki karmnika i podając je Cieniowi, który mocno dokręcał śruby.
— Martwy Grek — odparł Cień.
— Moja ostatnia dziewczyna była Greczynką — rzucił Sopel. — Nie uwierzylibyście, jakie gówniane rzeczy jadała jej rodzina. Ryż zawinięty w liście i takie różne.
Sopel sylwetką i wzrostem przypominał automat do coca-coli. Miał niebieskie oczy i włosy tak jasne, że wydawały się niemal białe. Porządnie pobił faceta, który popełnił błąd i zaczął obmacywać jego dziewczynę w barze, gdzie tańczyła, a Sopel stał na bramce. Przyjaciele tamtego wezwali policję, która zaaresztowała Sopla, sprawdziła jego dane i odkryła, że osiemnaście miesięcy wcześniej urwał się z programu resocjalizacyjnego.
— To co miałem zrobić? — spytał ze złością Sopel, gdy po raz pierwszy opowiadał Cieniowi całą swą smutną historię. — Mówiłem, że to moja dziewczyna. Miałem pozwolić na taki brak szacunku? Widziałem na niej jego łapska!
Читать дальше