W tym momencie Cień o mało go nie uderzył. Zamiast tego odetchnął głęboko (gdzieś w jego umyśle odezwał się głos John-niego Larcha: „Jak już mówiłem, nie wkurzaj tych suk z lotniska, bo wrócisz tu szybciej niż zdążyłbyś splunąć”). Policzył do pięciu.
— Mnie także — odparł.
Mężczyzna pokręcił głową.
— Gdyby tylko dało się coś zrobić — westchnął.
— Zginęła w wypadku samochodowym — powiedział Cień. — Istnieją gorsze rodzaje śmierci.
Tamten znów pokręcił głową. Przez chwilę Cień miał wrażenie, jakby jego sąsiad stał się niematerialny, jakby samolot nabrał rzeczywistości, podczas gdy mężczyzna ją utracił.
— Posłuchaj, Cień, to nie jest żart ani dowcip. Mogę zapłacić ci lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteś byłym więźniem. Nie sądzisz chyba, że ustawi się do ciebie długa kolejka pracodawców?
— Panie, kimkolwiek pan jest, do diabła! — odparł Cień dostatecznie głośno, by było go słychać ponad rykiem silników. — Na całym świecie nie istnieje dość forsy.
Uśmiech tamtego stał się jeszcze szerszy. Cień przypomniał sobie oglądany kiedyś dokument o szympansach. Mówiono w nim, że małpy i szympansy uśmiechają się tylko po to, by zademonstrować zęby w grymasie agresji, przerażenia bądź nienawiści. Kiedy szympans się uśmiecha, oznacza to groźbę.
— Pracuj dla mnie. Oczywiście, istnieje pewne ryzyko, ale jeśli przeżyjesz, dostaniesz wszystko, czego tylko zapragniesz. Możesz zostać nowym królem Ameryki. Kto inny zapłaci aż tyle? Hmm?
— Kim pan jest? — spytał Cień.
— A, tak. Era informacji. Młoda damo, zechcesz nalać mi kolejną szklaneczkę Jacka Danielsa? Nie za dużo lodu. Nie, żeby oczywiście kiedykolwiek istniała inna era. Informacja i wiedza: oto dwie waluty, które nigdy nie wyjdą z mody.
— Pytałem, kim pan jest?
— Pomyślmy. Dziś mamy środę, a że to mój dzień, nazywaj mnie Wednesday, Panem Wednesday. Choć, zważywszy na pogodę, równie dobrze mógłbym nazywać się Thursday.
— A jak nazywa się pan naprawdę?
— Popracuj dla mnie dość długo i dość dobrze — odparł mężczyzna — a może nawet ci powiem. Proszę. Propozycja pracy. Zastanów się nad nią. Nie oczekuję, że zgodzisz się natychmiast. Nie wiesz w końcu, czy nie wskakujesz właśnie do zbiornika z piraniami albo klatki pełnej niedźwiedzi. Mam czas. — Zamknął oczy i odchylił się w fotelu.
— Raczej nie — powiedział Cień. — Nie podoba mi się pan. Nie chcę dla pana pracować.
— Jak już mówiłem — odparł tamten, nie otwierając oczu — nie spiesz się. Przemyśl sprawę.
Samolot wylądował z lekkim podskokiem i kilkoro pasażerów zeń wysiadło. Cień ujrzał niewielkie lotnisko na pustkowiu. Od Eagle Point dzieliły go jeszcze dwa lądowania. Zerknął na mężczyznę w jasnym garniturze — pana Wednesdaya? Zdawało się, że śpi.
Wiedziony nagłym impulsem Cień wstał, złapał torbę i zbiegł po stopniach samolotu na śliski mokry asfalt. Miarowym krokiem ruszył w stronę świateł terminalu. Na twarzy czuł krople deszczu.
Już na progu zatrzymał się i obrócił. Nikt więcej nie wysiadł z samolotu. Obsługa lotniska odsunęła już schodki, drzwi zamknęły się i samolot wystartował. Cień wszedł do środka i wynajął samochód. Na parkingu okazało się, że to mała czerwona toyota.
Rozłożył na fotelu obok mapę, którą dostał w punkcie wynajmu. Od Eagle Point dzieliło go około dwieście pięćdziesiąt mil.
Burze minęły, jeśli w ogóle dotarły tak daleko. Było zimno i jasno. Obłoki przemykały przed tarczą księżyca; przez moment Cień nie wiedział, czy to one się poruszają, czy też księżyc.
Przez półtorej godziny jechał na północ.
Robiło się późno. Poczuł głód i gdy uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny, skręcił na następnym zjeździe do miasteczka Nottamun (1301 mieszkańców). Napełnił bak na stacji Amoco i spytał znudzoną kobietę za kasą, gdzie mógłby dostać coś do zjedzenia.
— Krokodylowy bar Jacka — oznajmiła. — Na zachód od drogi N.
— Krokodylowy bar?
— Tak. Jack twierdzi, że krokodyle dodają charakteru. — Narysowała mu mapkę na odwrocie liliowej broszurki, reklamującej zabawę z pieczeniem kurczaków i zbiórkę pieniędzy dla dziewczynki oczekującej na przeszczep nerki. — Hoduje kilka krokodyli, węża i jedną z tych wielkich jaszczurek.
— Iguanę?
— Właśnie.
Przejechał przez miasto, most, pokonał parę mil i w końcu zatrzymał się przy niskim prostokątnym budynku ze świecącym neonem Pabsta.
Parking był pusty.
Wewnątrz baru wisiał w powietrzu gęsty dym. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Walking After Midnight”. Cień rozejrzał się w poszukiwaniu krokodyli, ale ich nie dostrzegł. Zastanowił się przelotnie, czy kobieta ze stacji benzynowej przypadkiem go nie nabrała.
— Co pan sobie życzył — spytał barman.
— Piwo i hamburgera ze wszystkimi dodatkami. Frytki.
— Talerz chili na początek? Mamy najlepsze w stanie.
— Brzmi nieźle — rzekł Cień. — Gdzie jest toaleta?
Mężczyzna wskazał drzwi w kącie baru. Na ich środku powieszono głowę wypchanego aligatora. Cień nacisnął klamkę.
Był w jasnej czystej łazience. Najpierw rozejrzał się wiedziony przyzwyczajeniem (Pamiętaj, Cień, kiedy sikasz, nie możesz się bić”, odezwał się w jego głowie Lokaj, jak zwykle cicho). Zajął pisuar po lewej, rozpiął rozporek i z ogromną ulgą sikał całą wieczność. Odczytał oprawiony w ramkę pożółkły wycinek z gazety, wiszący na ścianie na poziomie oczu, okraszony zdjęciem Jacka i dwóch aligatorów.
Znad pisuaru tuż obok rozległo się uprzejme chrząknięcie, choć Cień nie widział, by ktokolwiek wchodził do toalety.
Mężczyzna w jasnym garniturze był wyższy, niż myślał Cień, widząc go siedzącego w fotelu obok. Prawie dorównywał mu wzrostem, a Cień był naprawdę wysoki. Patrzył wprost przed siebie. Skończył sikać, strząsnął ostatnie kilka kropel i zapiął rozporek.
Potem uśmiechnął się szeroko, niczym lis wyżerający przynętę ze zwoju kolczastego drutu.
— Miałeś czas, żeby się zastanowić, Cień — powiedział pan Wednesday. — Chcesz tę pracę?
GDZIEŚ W AMERYCE
Los Angeles, 23.26
W ciemnoczerwonym pokoju — barwa ścian przywodzi na myśl surową wątróbkę — stoi wysoka kobieta ubrana w karykaturalne, zbyt ciasne jedwabne szorty. Żółta, wiązana pod piersiami bluzka, unosi je i ściska. Kobieta ma czarne włosy, zaczesane do góry i spięte w węzeł. Obok niej czeka niski mężczyzna w oliwkowym podkoszulku i drogich niebieskich dżinsach. W prawej dłoni trzyma portfel i telefon komórkowy Nokia w czerwono-biało-niebieskiej obudowie.
Głównym meblem w czerwonym pokoju jest łóżko, zasłane białą pościelą ze sztucznej satyny i krwistoczerwoną kapą. U stóp łóżka stoi mały drewniany stolik, na nim niewielki kamienny posążek kobiety o potwornie szerokich biodrach i świecznik.
Kobieta wręcza mężczyźnie wielką czerwoną świecę.
— Proszę, zapal ją.
— Ja?
— Tak. Jeśli chcesz mnie mieć.
— Trzeba było kazać ci obciągnąć w wozie.
— Może. Nie chcesz mnie? — Kobieta przesuwa dłonią po ciele, od ud po piersi, jakby demonstrowała nowy produkt.
Czerwony jedwabny szalik zarzucony na lampę w rogu nadaje barwę światłu.
Mężczyzna patrzy na nią głodnym wzrokiem, bierze świecę i wsuwa do świecznika.
— Masz czym zapalić?
Wręcza mu pudełko zapałek, a on wyjmuje jedną i zapala knot. Przez moment płomyk mruga, potem rozjarza się i uspokaja. Jego migotanie sprawia, że pozbawiona twarzy figurka, złożona z bioder i piersi, sprawia wrażenie, jakby zaczynała się poruszać.
Читать дальше