Neil Gaiman, Michael Reaves
Interświat
Neil chciałby zadedykować tę książkę swemu synowi Mike'owi, któremu, gdy czytał rękopis, bardzo się spodobała. Cały czas nas dopingował i pytał, kiedy w końcu będzie mógł przeczytać całą historię w prawdziwej książce.
Michael chciałby zadedykować tę książkę Steve'owi Saffelowi, który opowiedział mu o copyrightach.
Ta historia to zmyślone dzieło literackie. Biorąc pod uwagę nieskończoną liczbę możliwych światów, w jednym z nich musi być prawdziwa. A skoro historia dziejąca się w nieskończonej liczbie możliwych wszechświatów jest prawdziwa w jednym z nich, musi być też prawdziwa we wszystkich. Możliwe więc, że nie jest wcale tak zmyślona, jak moglibyśmy sądzić.
Pewnego razu zabłądziłem we własnym domu.
W gruncie rzeczy brzmi to gorzej, niż było w istocie. Właśnie skończyliśmy nową przybudówkę – dodatkowy korytarz i sypialnię dla Lejka, zwanego też Kevinem, mojego bardzo małego brata – lecz cieśle ukończyli pracę dawno temu, a pył osiadł ponad miesiąc wcześniej. Mama zawołała nas na obiad. Szedłem na dół, na piętrze skręciłem nie w tę stronę i nagle znalazłem się w pokoju wytapetowanym w obłoczki i króliczki. Zorientowałem się, że skręciłem w prawo zamiast w lewo, natychmiast powtórzyłem ten sam błąd i wylądowałem w szafie.
Nim dotarłem na dół, Jenny i tato już tam byli, a mama obdarzyła mnie Spojrzeniem. Wiedziałem, że próby wyjaśnień zabrzmią żałośnie, toteż zamknąłem się i zabrałem za makaron z sosem serowym.
Widzicie jednak w czym rzecz: nie mam nawet cienia tego, co moja ciotka Maude nazwała kiedyś „wyczuciem kierunku". W miejscu, gdzie winno być, zieje u mnie czarna dziura. Nie mówię tu o odróżnianiu północy od południa, wschodu od zachodu – ja mam problemy z odróżnieniem prawej strony od lewej. To dość ironiczne, zważywszy na to, co mnie czekało…
Ale zanadto się rozpędzam. W porządku, opiszę to tak, jak nas uczył pan Dimas. Mówił, że nieważne, gdzie się zaczyna, byle tylko mieć jakiś początek. Zacznę zatem od niego.
To był ostatni tydzień trzeciej klasy liceum i wszystko toczyło się zwykłym torem, poza naukami społecznymi, co zresztą akurat nikogo nie zdziwiło. Pan Dimas, prowadzący zajęcia, słynął z niekonwencjonalnych metod nauczania. Na zaliczenie semestru zawiązał nam oczy, potem wręczył każdemu szpilkę, kazał wbić w mapę świata i musieliśmy napisać esej o miejscu, które sobie wybraliśmy. Ja trafiłem na Decatur w stanie Illinois. Niektórzy narzekali, bo przypadło im Ułan Bator albo Zimbabwe. Szczęściarze. Sami spróbujcie napisać dziesięć tysięcy słów na temat Decatur w stanie Illinois.
Pan Dimas często robił podobne numery. W zeszłym roku trafił na pierwszą stronę lokalnej gazety i o mało nie wyleciał z pracy, bo zamienił dwie klasy w pozostające w stanie wojny księstwa, które przez cały semestr prowadziły rozmowy pokojowe. W końcu negocjacje się załamały i klasy ruszyły na wojnę na quadach. Trochę ich poniosło i kilka osób skończyło z rozkwaszonymi nosami. Gazeta zacytowała wtedy pana Dimasa: „Czasami wojna jest niezbędna, żeby pokazać nam, ile jest wart pokój. Czasami trzeba się nauczyć, że prawdziwa wartość dyplomacji to unikanie wojny. A ja wolałbym, by moi uczniowie poznawali te lekcje na boisku, nie na polu bitwy".
W szkole plotkowano, że miał za to stracić pracę. Nawet burmistrz Haenkle był mocno wkurzony, bo nos jego syna ucierpiał najbardziej. Mama, Jenny – moja młodsza siostra – i ja siedzieliśmy do późna, popijając mleko czekoladowe i czekając na powrót taty ze spotkania rady miejskiej. Lejek spał słodko na kolanach mamy – w tamtym czasie wciąż karmiła go piersią. Minęła już północ, gdy tato wszedł tylnymi drzwiami i rzucił kapelusz na stół.
– Siedem do sześciu, za – oznajmił. – Dimas zostaje. Zupełnie straciłem głos.
Mama wstała, żeby zaparzyć mu herbaty, a Jenny spytała tatę, czemu wstawił się za panem Dimasem.
– Moja nauczycielka mówi, że wciąż są przez niego kłopoty – dodała.
– To prawda – odparł tato. – Dzięki, skarbie. – Pociągnął łyk herbaty. – Ale to także jeden z nielicznych nauczycieli, któremu naprawdę zależy na tym, co robi. I wkłada w swą pracę więcej niż odrobinę rozumu. – Wycelował fajką w Jenny. – Już po godzinie duchów, kwiatuszku. Leć do łóżka.
Taki właśnie jest tato. Choć to tylko zwykły radny, część ludzi słucha się go bardziej niż burmistrza. Kiedyś tato pracował na Wall Street jako makler i wciąż ma pod opieką akcje grupki prominentnych obywateli Greenville, także tych zasiadających w radzie szkoły. Praca w radzie zajmuje mu zaledwie kilka dni w miesiącu, toteż w wolnych chwilach tato jeździ taksówką. Spytałem go kiedyś, czemu to robi, bo inwestycje przynosiły niezły dochód, a była jeszcze pracownia jubilerska mamy. Wyjaśnił, że lubi poznawać nowych ludzi.
Można by sądzić, że groźba zwolnienia powinna przestraszyć pana Dimasa i sprawić, by trochę wyhamował. Ale nic z tego. Jego najnowszy pomysł na egzamin zaliczeniowy okazał się nieźle przegięty, nawet jak na niego. Podzielił naszą klasę na grupki po trzy osoby, znów zawiązał nam oczy – święcie wierzył w zakrywanie oczu – i polecił kierowcy zawieźć nas szkolnym autobusem w przypadkowe miejsca w mieście. Mieliśmy w określonym czasie odnaleźć bez mapy kilka wyznaczonych punktów. Jeden z nauczycieli spytał, co to ma wspólnego z naukami społecznymi, a pan Dimas wyjaśnił, że nauki społeczne są wszystkim. Skonfiskował nam komórki, karty telefoniczne, karty kredytowe i gotówkę, żebyśmy nie mogli wezwać taksówki. Musieliśmy radzić sobie sami.
I wtedy właśnie się zaczęło.
***
Nie chodzi o to, że groziło nam jakiekolwiek niebezpieczeństwo – centrum Greenville to nie Los Angeles czy Nowy Jork, czy nawet Decatur w stanie Illinois. Najgorsze, co mogło nas spotkać, to parę ciosów torebką staruszki, gdyby ktoś z nas okazał się dość głupi, żeby spróbować przejść przez Czterdziestą Drugą Aleję. Ponieważ jednak trafiłem do grupy z Roweną Danvers i Tedem Russellem, wiedziałem, że będzie ciekawie.
Szkolny autobus odjechał w obłoku spalin z diesla. Zdjęliśmy przepaski. Znajdowaliśmy się w centrum – tyle dało się stwierdzić od razu. Był początek zimnego popołudnia, wokół dostrzegłem niewiele samochodów i przechodniów. Natychmiast poszukałem wzrokiem tabliczki z nazwą ulicy. Informowała, że stoimy na rogu Sheckley Boulevard i Simek Street.
I wtedy zorientowałem się, gdzie jesteśmy. Tak bardzo mnie to zaskoczyło, że na moment odebrało mi mowę. Byłem dzieciakiem, który potrafił się zgubić, idąc do skrzynki na listy. Ale wiedziałem, gdzie jesteśmy – po przeciwnej stronie ulicy, przecznicę od dentysty, który parę dni wcześniej czyścił zęby mnie i Jenny.
Nim zdołałem cokolwiek powiedzieć, Ted wyciągnął kartkę od pana Dimasa, na której widniał adres miejsca, z którego miano nas zabrać.
– Musimy dotrzeć na róg Maple i Whale – rzekł. – Może ściągniemy twojego tatę, żeby nas podwiózł, co, Harker?
Oto, co musicie wiedzieć o Tedzie Russellu: nie potrafiłby nawet napisać IQ. Nie dlatego, że jest głupi, chociaż jest, jak kilo gwoździ, lecz ponieważ w ogóle go to nie obchodzi. Był rok starszy ode mnie, bo zimował już w jednej klasie. Wiedziałem, że usłyszę od niego najwyżej dowcipy, na które prychnąłby nawet przedszkolak. Ale byłem gotów znieść towarzystwo bezczelnego głupka Russella tylko po to, by pobyć choć trochę – albo i zawsze – z Roweną Danvers.
Читать дальше