Wspiąłem się na schody, cały czas zerkając czujnie w niebo i wypatrując gladiatorów na latających dyskach. Nic.
Wszedłem do środka. Nikt nawet na mnie nie zerknął.
Była połowa piątej lekcji i na korytarzach nie kręciło się zbyt wiele osób. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę klasy Dimasa, starając się nie biec. Nie należał do moich najulubieńszych nauczycieli – jego dziwaczne sprawdziany były diablo trudne – ale zawsze sprawiał na mnie wrażenie człowieka, który nie traci głowy w nagłych przypadkach.
A jeśli tego, co mnie spotkało, nie można nazwać nagłym przypadkiem, to doprawdy nie wiem, co zasługuje na tę nazwę. No i przecież w gruncie rzeczy to była jego wina.
Prawie biegnąc, dotarłem do klasy. Pan Dimas siedział za biurkiem, oceniając stos prac domowych. Zapukałem do drzwi.
– Wejść – odparł, nie unosząc głowy i nie odrywając wzroku od zeszytu.
Otworzyłem drzwi i podszedłem do biurka. Cały czas pochylał się nad zadaniami.
– Panie Dimas. – Bardzo się starałem, by nie załamał mi się głos. – Ma pan chwilkę?
Nauczyciel uniósł wzrok, spojrzał mi w oczy i upuścił długopis. Po prostu upuścił. Schyliłem się, podniosłem go i odłożyłem na biurko.
– Coś się stało? – spytałem.
Pan Dimas zbladł i – potrzebowałem kilku chwil, by to zrozumieć – wyglądał na szczerze wystraszonego. Opadła mu szczęka. Pokręcił głową w sposób, który mój tato zawsze nazywa otrząsaniem się, i znów na mnie spojrzał. Wyciągnął prawą dłoń.
– Weź mnie za rękę – polecił.
– Uhm, panie Dimas…?
Nagle ogarnął mnie strach, że on też jest częścią obłędu, który zapanował w moim życiu, i ta myśl tak bardzo mnie przeraziła, że się zachwiałem. Bardzo potrzebowałem rady kogoś dorosłego.
Wciąż nie opuszczał ręki. Zauważyłem, że drżą mu palce.
– Wygląda pan, jakby zobaczył ducha – rzekłem.
Spojrzał na mnie ostro.
– To nie jest śmieszne, Joey. O ile jesteś Joeyem. Weź mnie za rękę.
Wsunąłem dłoń między jego palce. Uścisnął ją niemal boleśnie, wyczuwając ciało i kości, a potem puścił i spojrzał na mnie.
– Istniejesz naprawdę – rzekł. – Nie jesteś halucynacją. Co to wszystko znaczy? Jesteś Joey Harker? Z całą pewnością wyglądasz jak on.
– Oczywiście, że jestem Joey.
Przyznaję, jeszcze chwila i rozbeczałbym się jak dziecko. Ten obłęd, czymkolwiek był, nie mógł przecież dotknąć i jego. Pan Dimas był zawsze taki trzeźwy i normalny. No, w pewnym sensie. Kiedy burmistrz Haenkle opisał go w swojej rubryce w kurierze z Greenville jako „szalonego jak pług śnieżny w czerwcu", dokładnie pojąłem, co miał na myśli.
Musiałem jednak opowiedzieć komuś o tym, co się dzieje, i pan Dimas nadal wydawał mi się najlepszym kandydatem.
– Proszę posłuchać – powiedziałem ostrożnie. – Dzisiejszy dzień był… naprawdę dziwny. Uznałem, że tylko pan mógłby to jakoś wyjaśnić.
Choć nadal był blady jak mleko, pokiwał głową. I wtedy ktoś zapukał do drzwi.
– Wejść! – zawołał pan Dimas z wyraźną ulgą.
To był Ted Russell. W ogóle na mnie nie spojrzał.
– Panie Dimas – rzekł. – Mam problem. Jeśli dostanę jedynkę z nauk społecznych, rodzice nie dadzą mi samochodu. A przypuszczam, że postawi mi pan jedynkę.
Najwyraźniej nawet w alternatywnej rzeczywistości pewne rzeczy się nie zmieniały: Ted wciąż był pilny inaczej. Kiedy wszedł do środka, na twarzy pana Dimasa dostrzegłem zawód. Teraz zastąpiła go irytacja.
– A czemu to miałby być mój problem, Edwardzie?
To był pan Dimas, którego pamiętałem. Poczułem ulgę i odezwałem się bez zastanowienia:
– On ma rację, Ted. A poza tym niewypuszczenie cię na ulicę to przysługa dla wszystkich. Jesteś chodzącą zapowiedzią karambolu.
Ted odwrócił się ku mnie; miałem nadzieję, że nie uderzy mnie w obecności pana Dimasa. Ted Russell lubił bić wszystkich mniejszych od siebie, co oznaczało przeważającą większość szkolnej populacji. Uniósł rękę, a potem zobaczył, że to ja.
Zamarł z uniesioną pięścią.
– Matko boska – rzekł; słyszałem każde słowo – to sąd nade mną. – I wybuchnął płaczem. A potem wybiegł z klasy. Biegł tak jak ja wcześniej, ile sił w nogach.
Spojrzałem na pana Dimasa, on także popatrzył na mnie. Potem zahaczył stopą nogę pobliskiego krzesła i przyciągnął je ku mnie.
– Usiądź – rzekł. – Opuść głowę, oddychaj powoli.
Posłuchałem. I dobrze, bo świat – a przynajmniej ta klasa – zaczął jakby falować. Po jakiejś minucie wszystko się uspokoiło i uniosłem głowę. Pan Dimas mnie obserwował.
Wyszedł z sali, wrócił po kilku sekundach z papierowym kubkiem.
– Pij.
Wypiłem wodę. Pomogło. Odrobinę.
– A wcześniej myślałem, że mam dziwaczny dzień. Teraz jest już zupełnie odjechany. Może mi pan to wytłumaczyć?
Przytaknął.
– Częściowo owszem, bez trudu. W każdym razie mogę ci wyjaśnić reakcję Edwarda. I moją. Bo widzisz, w zeszłym roku Joey Harker miał wypadek. Utonął w Grand River Falk
Chwyciłem nadciągający obłęd i odepchnąłem go ze wszystkich sił.
– Nie utonąłem – zaprotestowałem. – Mocno mnie poobijało i musieli mi założyć cztery szwy na nogę, a tato oznajmił, że to będzie dla mnie nauczką, której nigdy nie zapomnę, bo próba spłynięcia z wodospadu w beczce to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, a ja odparłem, że nie zrobiłbym tego, gdyby Ted nie nazwał mnie tchórzem…
– Utonąłeś – odparł stanowczo pan Dimas. – Pomogłem wyciągnąć twoje ciało z rzeki. Przemawiałem na twoim pogrzebie.
– Och…
Przez chwilę obaj milczeliśmy, aż w końcu cisza stała się nieznośna i musiałem się odezwać.
– I co pan powiedział? – spytałem. A was na moim miejscu by to nie zainteresowało?
– Miłe rzeczy – odparł. – Mówiłem, że miałeś dobre serce i że podczas pierwszego półrocza wciąż się tutaj gubiłeś. Opowiadałem, jak musieliśmy wysyłać ekipy poszukiwawcze, by doprowadzić cię bezpiecznie na gimnastykę czy do pracowni chemicznej.
Czułem, jak pieką mnie policzki.
– Super – mruknąłem z całym sarkazmem, na jaki zdołałem się zdobyć. – Chciałbym, żeby tak właśnie mnie zapamiętano.
– Joey? – spytał łagodnie pan Dimas. – Co ty tu robisz?
– Już mówiłem. Mam strasznie dziwny dzień.
Zamierzałem właśnie wszystko mu wyjaśnić i założę się, że coś by wymyślił, nim jednak zdołałem powiedzieć coś jeszcze, w sali zrobiło się ciemno. Nie tak ciemno jak wtedy, gdy słońce chowa się za chmurą albo kiedy mówimy sobie: „Hej, ale ciemno, idzie straszna burza" czy nawet jak: „Rany, założę się, że tak właśnie wygląda zaćmienie słońca". To była ciemność niemal dotykalna, coś namacalnego, wyraźnego i zimnego.
A w ciemności pojawiły się oczy.
Mrok zaczął się zlewać w kształt. To była kobieta. Miała długie czarne włosy i duże usta, jak modne gwiazdy filmowe za czasów mojego dzieciństwa. Była drobna, raczej chuda, a jej oczy jaśniały tak mocną zielenią, że wyglądały, jakby nosiła szkła kontaktowe. Tyle że ich nie nosiła.
Wyglądały jak oczy kota. Nie chodzi mi o kształt, po prostu patrzyła na mnie jak kot na ptaka.
– Joseph Harker – powiedziała.
– Tak – odparłem. Co, biorąc pod uwagę okoliczności, nie było chyba najmądrzejsze, bo wtedy rzuciła na mnie zaklęcie.
Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić. Poruszyła palcem w powietrzu, kreśląc jakąś figurę – jaśniejący symbol, który wyglądał trochę jak chiński, a trochę jak egipski i zawisł w powietrzu po tym, jak jej palec przestał się poruszać. Jednocześnie coś powiedziała. To słowo zaczęło wibrować i odbijać się echem od ścian pokoju, i oba razem, słowo i gest, wypełniły mi głowę, a ja zrozumiałem, że muszę podążać za nią całe życie, nieważne dokąd pójdzie.
Читать дальше