– Co się stało, Joey?
– Oto, co.
Wskazałem wirujący lej i nagle zorientowałem się, że nie mam najbledszego pojęcia, z czego jest zrobiony. Nic dziwnego; nie wiedziałem z czego jest zrobione dziewięć dziesiątych Pomiędzy. Może z ciemnej materii – co by wiele wyjaśniało. Prawda?
Ale nie obchodziło mnie to, nawet gdyby był zrobiony z budyniu z tapioki. Nie miałem ochoty nurkować w ów lej. Musiała istnieć łatwiejsza droga do Krainy Oz.
Jay spojrzał w „dół", w głąb leja. Wewnątrz wyglądał, jakby ciągnął się bez końca, a między wirującymi ścianami rozbłyskiwało od czasu do czasu coś, co można by nazwać błyskawicą.
– Czy to jest wyjście?
– Ja… Tak. To jest wyjście.
Próby uników nie miały sensu. Równie dobrze lej mógł mieć nad sobą mrugający neon z napisem „wyjście".
– Pewne rzeczy są takie same, nieważne, w jakim świecie przebywasz, mały – rzekł Jay, nadal irytująco znajomym głosem. – Oto jedna z nich: najszybsze wyjście skądś prowadzi zwykle wprost przez to. – To rzekłszy, przepłynął obok mnie i zanurkował w wir.
Albo w niego wpadł, albo też został wessany. Tak czy inaczej odbyło się to szybko. Jego ciało malało znacznie szybciej, niż powinno – była w tym pewna osobliwa, wymuszona perspektywa, która wcale mi się nie spodobała. A co, jeśli natknęliśmy się na jakąś osobliwość? Jeśli tak, z Jaya – i mnie, gdybym za nim podążył – zostałoby jedynie parę cząsteczek subatomowych, rozciągniętych jak nieskończenie długie sznury korali.
Lecz jedyną alternatywą było pozostanie tu, w świrowie, i uznałem, że nie jest to żadne wyjście. Jay ocalił mi życie – musiałem przynajmniej spróbować odwdzięczyć mu się tym samym.
Wciągnąłem w płuca potężny haust czegoś, co w Pomiędzy służyło za powietrze, i zanurkowałem.
Wypadłem z rozmigotanej świetlistej plamy jakieś dwa metry nad ziemią. Jay miał dość rozsądku, by tuż po lądowaniu odturlać się na bok, toteż spadłem na ziemię, nie na niego. Wstrząs był tak mocny, że na moment straciłem oddech.
Jay przewrócił mnie na plecy, sprawdził, czy nie mam pękniętej krtani, a potem usiadł obok, krzyżując nogi. Po paru minutach moje płuca przypomniały sobie o swej robocie i niechętnie wzięły się do pracy.
Kiedy znów zacząłem normalnie oddychać, Jay wręczył mi niewielką piersiówkę. Nie mam pojęcia, gdzie ją trzymał – obcisły lustrzany kombinezon wyglądał, jakby nie było w nim miejsca nawet na pudełko zapałek. Przyjrzałem się niepewnie piersiówce i oddałem mu ją.
– Dzięki, ale ja nie piję.
Nie przyjął jej.
– Może nadeszła pora, żeby zacząć. Wiele się musisz dowiedzieć, a część z tego nie będzie łatwa. – Kiedy nie zareagowałem, dodał: – Mówię poważnie, Joey. Jeszcze nie zdążyłeś przeżyć szoku, ale on nadejdzie jak rozpędzony pociąg, a ty leżysz przywiązany do torów. – Nagle pochylił się i spojrzał na mnie spoza srebrnego owalu maski. – Chwileczkę, ty myślisz, że w tym jest alkohol? – Gdy przytaknąłem, wybuchnął śmiechem. – Na Łuk, to naprawdę śmieszne. Joey, wierz mi, ten napój tak się ma do alkoholu, jak penicylina do zamawiania chorób. Na miłość wszystkiego co rozumne, po co mielibyśmy pić teratogenną truciznę, gdy istnieje tak wiele innych metod budowy cząsteczek etylowych, niemających zabójczych efektów ubocznych?
Otworzył piersiówkę, uniósł dłoń w toaście i pociągnął łyk. Fascynujące było to, że nie zdjął pozbawionej rysów maski – złoty płyn przeniknął przez nią, wyglądało to tak, jakby wzbierał tuż pod przejrzystą błoną na dolnej połowie, złota strużka pośród srebra utworzyła Rorschachowskie wzory, a potem zniknęła. Raz jeszcze wręczył mi piersiówkę i tym razem się poczęstowałem.
Kiedy odejdę z pracy, nie wypłacajcie mi emerytury – pozwólcie mi tylko zbudować niewielką karczmę w jednym ze światów, gdzieś w okolicy środka Łuku i dajcie licencję na sprzedaż tego napoju. Spłynął mi w głąb gardła i ułożył się w żołądku, łagodnie, jakby mieszkał tam od zawsze, po czym zaczął promieniować odprężeniem, siłą i pewnością siebie, docierając do najdalszych koniuszków ciała, palców, paznokci. Poczułem się jak ostatni syn Kryptona. Chciałem wskoczyć na wysoki budynek, żonglować volkswagenami i opracować jednolitą teorię pola – a potem zająć się czymś trudniejszym. Tymczasem jednak oddałem piersiówkę Jayowi.
– Rany.
– Gładko wchodzi – zgodził się Jay. – W pobliżu wewnętrznej granicy Hegemonii RUN jest pewna planeta. Na tej planecie jest jezioro, na jeziorze wyspa, a na wyspie drzewo. Co siedem lat drzewo wydaje owoce. W InterŚwiecie jednym z największych zaszczytów jest wybór do zespołu, który tam Wędruje i powraca z koszami pełnymi owych jabłek. To właśnie one stanowią sekretny składnik tej dodającej sił mikstury. – Wstał. – Zaraz wrócę. Muszę odcedzić kartofelki.
Odszedł jakieś pięćdziesiąt kroków i zatrzymał się, zwrócony do mnie plecami.
Zastanawiałem się, czemu nie schował się za skałą – a potem, po raz pierwszy od chwili, gdy wypadłem z Pomiędzy, rozejrzałem się wokół i pojąłem, że w pobliżu po prostu nie ma dość dużych kamieni. Byliśmy na pylistej równinie ciągnącej się we wszystkie strony, aż po horyzont. Równinę otaczał odległy pierścień gór, zamieniając ją w misę bogów. Pomyślałem, że muszą tu panować straszne upały, i zerknąłem w niebo w poszukiwaniu słońca.
Słońca nie było.
Tak naprawdę nie było też nieba. Zamiast tego nad moją głową wirowały i przelewały się kolory, niczym benzyna na wodzie. Psychodeliczny pokaz świateł ciągnął się od horyzontu po horyzont. Nie dostrzegłem żadnego pojedynczego źródła światła, lecz mimo to wszystko pozostawało skąpane w subtelnym, niewidocznym blasku.
Obejrzałem się na Jaya; teraz przemawiał do czegoś, co trzymał w dłoni, pewnie dyktafonu. Od czasu do czasu moje uszy wychwytywały strzępy słów, lecz żadnego z nich nie rozumiałem. Ogarnął mnie lekki niepokój – czyżby rejestrował wszystko, co zrobiłem, by przedstawić to jako dowód w jakimś sądzie kapturowym? Czy naprawdę był moim przyjacielem? Jasne, ocalił mi życie, ale może uczynił to dlatego, by dostała mnie w swoje ręce jego strona, nie ludzie pani Indygo? Wyglądało na to, że jestem cennym nabytkiem – choć za żadne skarby nie potrafiłem zgadnąć dlaczego. W szkole zawsze wybierano mnie do drużyny jako ostatniego: nawet osiłkowie tacy jak Ted Russell czepiali się mnie w ostateczności, kiedy pobili już wszystkich innych.
Otrząsnąłem się z chwilowej paranoi. Ufałem Jayowi, choć sam do końca nie wiedziałem dlaczego. Było w nim coś…
Po paru minutach wrócił.
– No dobra, przysuń sobie kamień, bo to chwilę potrwa. – Sam także to uczynił. – Zacznijmy od najważniejszego, potem zajmiemy się szczegółami.
– Czemu nie zaczniesz od początku? – zaproponowałem.
– Z dwóch powodów. Imprimus, ta historia tak naprawdę nie ma początku i prawdopodobnie także końca. Secundus, to moja opowieść i zacznę tam, gdzie zechcę.
Na to nie znalazłem odpowiedzi, więc oparłem się wygodnie o kamień.
– Mógłbyś zdjąć tę maskę?
– Nie. Jeszcze nie. No dobra, zacznijmy od altiwersum. Nie należy go mylić z multiwersum, co oznacza nieskończoność równoległych wszechświatów i wszystkich istniejących w nich planet. Altiversum to część multiwersum obejmująca wszystkie Ziemie. A jest ich mnóstwo. – Urwał. Miałem wrażenie, że marszczy brwi. – Wiesz, co to jest dyferencjacja kwantowa? Zasada nieoznaczoności Heisenberga? Światy alternatywne?
Читать дальше