Spojrzał na mnie mętniejącymi oczami.
– Musisz… ruszać. – Ledwie słyszałem jego szept. – Teraz… nie możemy stracić… kolejnego agenta… zbyt niebezpieczne. Powiedz mu… zbliża się… Noc Mrozu.
– Powiem, obiecuję – przyrzekłem.
Jego powieki opadły, stracił przytomność.
To jednak nie zmieniało faktu, że obietnica to obietnica, nieważne, czy Jay mnie usłyszał, czy nie. Ja siebie usłyszałem i nie chciałem przeżyć reszty życia, próbując tłumaczyć samemu sobie, czemu nie postąpiłem jak należy.
Opuściłem jego ciało i zakołysałem się na piętach, czując nagły ucisk w gardle. Nie jestem pewien, jak długo tam stałem, po prostu oddychając.
W końcu spojrzałem na litery nakreślone w piasku.
Z pewnością były ważne. Gdy jednak przyjrzałem im się bliżej, stwierdziłem, że nie mają sensu. To musiało być jakieś równanie matematyczne:
jμ = 4μ
Nie rozumiałem, co oznaczają, lecz symbole jakby zapuszczały korzenie w moim mózgu, świecąc w umyśle.
Na owej skalnej równinie zapadła cisza. Słyszałem urywany oddech Jaya, syk przesypywanego wiatrem piasku i nic poza tym. Nie wiem, jak długo tak czekałem, ale zdawałem sobie sprawę, że nierówna bitwa pomiędzy dinopotworem i małym mudlufem mogła zakończyć się tylko w jeden sposób. Pożałowałem małego, bańkowatego stwora. Najpierw był przynętą w pułapce, potem zginął, próbując ocalić mnie i Jaya przed monstrum.
Wstałem, odwróciłem się i obejrzałem, nie dostrzegłem jednak śladu żadnego ze stworzeń. Postąpiłem kilka ostrożnych kroków naprzód, próbując przyjrzeć się lepiej.
Nic, tylko osiadający pył.
Skóra Jaya zmieniała kolor, nabierała sinawego odcienia. Tak jak mówił, zęby potwora musiały zawierać jad. Gdybym tylko go posłuchał i nie był głupi, nigdy nie znalazłby się w paszczy śmierci, próbując mnie przed nią ocalić. Pobiegłem tam, gdzie zapewne lękali się stąpać nawet aniołowie – i przez to Jay umierał. Przeze mnie. To była moja wina. Nie mogłem obwiniać nikogo innego.
Spojrzałem w niebo i złożyłem jeszcze jedną obietnicę wszystkim, którzy tam byli, każdemu kto słuchał. Że jeśli Jay przeżyje, jeśli zdoła to przetrwać, jeśli otrzyma pomoc medyczną i wyzdrowieje, to będę najlepszym, najpracowitszym, najmilszym, najfajniejszym facetem pod słońcem. Będę świętym Franciszkiem z Asyżu, Gautamą Buddą i innymi podobnymi gośćmi.
On jednak oczy miał zamknięte i nie oddychał ani się nie poruszał. Nieważne, co obiecałem i jak dobry zamierzałem być w przyszłości.
Nic już nie miało znaczenia.
Jay nie żył.
Nie mogłem go tam zostawić.
Pewnie będziecie się śmiać, ale nie mogłem. Zapewne byłoby to najrozsądniejsze rozwiązanie – i może gdybym zdołał wykopać mu grób czy coś takiego, nie przeszkadzałaby mi wizja zostawienia Jaya na pustyni, na granicy Pomiędzy. Lecz pod stopami miałem twardą, spieczoną, czerwoną glinę, przykrytą cieniutką warstwą piasku.
Spróbowałem go zatem podnieść. Ani drgnął. Wiedziałem, że waży więcej ode mnie, lecz mimo wszystko zaledwie dziesięć minut wcześniej podtrzymywałem go, a potem odciągałem od urwiska i pewnie zużyłem przy tym cały zapas adrenaliny. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, nie miałem szansy go ruszyć. Równie dobrze mogłem próbować podnieść zębami „Titanica".
Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie dociąża go metalowy kombinezon, toteż zacząłem go oglądać, szukając zatrzasku, zamka błyskawicznego, czegoś w tym rodzaju.
Nic.
Obok usłyszałem ciche psyknięcie. Odwróciłem głowę. To był mały pomiędzowiec. Mudluf wisiał w powietrzu obok mnie, szybując niczym ameba rozmiarów kota i mieniąc się wszystkimi barwami tęczy.
– Cześć – rzuciłem. – Przynajmniej tobie nic nie jest. Ale Jay nie żyje. Może jednak powinienem był zostawić cię sam na sam z tym tyranozaurem.
Bańka mydlana przybrała ponury odcień fioletu.
– Nie mówiłem poważnie – dodałem szybko. – Ale on był… moim przyjacielem. W pewnym sensie był mną. A teraz nie żyje, a ja nie mogę nawet zabrać go do domu. Jest za ciężki.
Fiolet zaczął jaśnieć i po chwili stwór połyskiwał już delikatnym odcieniem złota. Wyciągnął coś przed siebie – niezupełnie kończynę ani mackę – może nibynóżkę, jeśli to oznaczało to, co mam na myśli – i dotknął metalowego kombinezonu tuż nad sercem.
– Tak – mruknąłem. – Nie żyje.
Stwór zapulsował złotem – sfrustrowanym złotem – i postukał dokładnie w to samo miejsce.
– Chcesz, żebym go tam dotknął?
Ponownie zmienił barwę, na pogodny błękit… zadowolony błękit.
Dotknąłem palcem miejsca, które przed chwilą musnęła nibynóżka, i kombinezon otworzył się przede mną jak kwiat w słońcu. Jay miał na sobie szare bokserki i zielony podkoszulek, jego ciało było bardzo blade. Wywlokłem spod niego kombinezon.
Ważył chyba z tonę. No, może pięćdziesiąt kilo. Ameba wciąż krążyła wokół mnie, jakby próbowała mi coś powiedzieć. Wyciągnęła szkarłatną nibynóżkę w stronę srebrnego kombinezonu leżącego na czerwonej ziemi. Potem wskazała mnie i na jej balonowatym ciele pojawiły się migoczące, srebrne żyłki.
– Co? – Nic nie rozumiałem. – Szkoda, że nie umiesz mówić.
Mudluf raz jeszcze wskazał na srebrny kombinezon – obecnie przygaszony, metalicznie szary – i na mnie.
– Uważasz, że powinienem go włożyć?
Zalśnił błękitem, identycznym jak wcześniej. Tak. Powinienem go włożyć.
– Słyszałem o mówieniu językami – rzekłem. – Ale nigdy kolorami.
Podniosłem kombinezon – teraz przypominał obszerny płaszcz w kształcie rozgwiazdy – i nałożyłem na ramiona. Zawisł na mnie ciężko, a od jego ciężaru zabolały mnie plecy. Miałem wrażenie, jakbym okrył się kocem z ołowianą podszewką. Był zimny i martwy. W żaden sposób nie zdołałbym pokonać nawet dziesięciu kroków w takim stroju.
– I co teraz? – spytałem amebę, która pozieleniała, a po jej powierzchni przebiegły smugi żółci i szkarłatu. Potem z wahaniem wskazała miejsce pośrodku kombinezonu na mojej piersi. Dotknąłem go.
Nic się nie stało.
Dotknąłem ponownie. Uderzyłem. Potarłem. Z całych sił ścisnąłem kciukiem i palcem wskazującym – i nagle okrywający mnie ołowiany koc ożył, zaczął się rozlewać, spływać po ciele, okrywając je od stóp do głów. Gdy zalał mi twarz, świat pociemniał. Przez moment czułem czystą, obezwładniającą panikę, a potem znów zacząłem widzieć, lepiej niż wcześniej, a także oddychać.
Patrząc w dół, widziałem srebrne okrycie, ale też to, co tkwiło pod nim. Przypominało to nieco odwrócone instrumenty, używane przez pilotów myśliwców w ich kokpitach. Widziałem złotą butelkę i coś, co wyglądało jak pistolet, a także kilka innych przedmiotów, których nie rozpoznałem. Tkwiły w kieszeniach. I widziałem własne ciało.
Teraz było mi ciepło, prócz lewego ramienia, na którym zaklęcie pani Indygo uszkodziło kombinezon.
Oglądana przez lustrzaną maskę ameba wyglądała jeszcze dziwniej, zupełnie jakbym patrzył na coś wielkiego przez odwróconą lornetkę. Widziałem, że rozmiarami nie przewyższa kota, lecz z jakiegoś powodu nie potrafiłem pozbyć się myśli, że tak naprawdę jest wielka jak drapacz chmur, tyle że znajduje się dziesięć mil dalej. Czy według was to ma jakiś sens?
– Masz może jakieś imię? – spytałem.
Stwór zalśnił setką kolorów. Uznałem to za potwierdzenie. Problem w tym, że ja sam nie umiałem przemawiać kolorami.
Читать дальше