Przynajmniej w teorii.
Wszystko to wyjaśniało poczucie bezpieczeństwa, pozwalające nam przebywać na otwartej przestrzeni, gdy zakuwaliśmy we czwórkę do mających się odbyć następnego dnia egzaminów z podstaw teorii multifazowych asymetrii na spolaryzowanych płaszczyznach rzeczywistości i prawa nieokreślonego trapezoidu obserwowanego podczas Ceremonii Dziewięciu Kątów.
Nawet po trzech miesiącach większość rekrutów wciąż traktowała mnie dość chłodno. Owszem, przysiadali się już do mojego stolika, ale nie rwali się do tego, i choć odzywali się do mnie i traktowali uprzejmie, wciąż wyczuwałem w nich rezerwę, której nie potrafiłem zignorować. Byłem jednym z nich – byłem nimi, a człowiek nie może nienawidzić samego siebie, ale też nie cały czas musi się lubić. Skoro jednak nigdy nie miałem zostać królem popularności, nauczyłem się z tym żyć. Trzy alternatywne wersje mnie – nasz wykładowca na zajęciach z podstaw poziomów rzeczywistości używał określenia parawcielenia – towarzyszące mi teraz na balkonie były najbliższym odpowiednikiem przyjaciół, jakich tu miałem, co w tym przypadku oznaczało „niewrogów".
– Dobra – powiedziałem. – Wymień właściwości, które pozostają stałe, niezależnie od płaszczyzny.
– Uhm. – Josef podrapał się po nosie. – Wszystkie?
– Są tylko cztery.
Josef pochodził z Ziemi gęściejszej niż moja, co oznaczało silniejsze pole grawitacyjne. Był zbudowany jak dwunożny czołg i prawdopodobnie silniejszy od jakiegokolwiek ziemskiego czołgu. Wyjaśnił mi to kiedyś – coś o dłuższych, szerszych zaczepach ścięgien, zwiększonej proporcji mięśni prążkowanych do gładkich i większej gęstości kości. Mnie wystarczył fakt, że był dwa razy wyższy ode mnie i niemal tak silny, by sięgnąć za plecy i podnieść samego siebie za pasek od spodni.
– Symetria, chiralność, odpowiedniość i uhmmm…
Wyglądał, jakby ewentualnie mógł wygrać w szachy z golemem, ale tylko gdyby ktoś najpierw zasłonił golemowi oczy, w rzeczywistości jednak był całkiem mądry – musiał być, żeby dotrzymać kroku wszystkim innym Joeyom.
– Poddajesz się?
– To nie lateralność, prawda? – spytał bez zbytniego entuzjazmu.
– Owszem – odparłem – to ona.
– Moja kolej – oświadczył Jerzy. – Czym są izohipsy podprogowe i w jaki sposób odnoszą się do Wędrowców?
– To akurat wiem – odpowiedziałem. – Zaczekaj, nie mów…
Jerzy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Spokojna głowa, nie powiem.
W całym spektrum ewolucyjnym Jerzy wydawał się całkiem bliski mnie. Podstawowa różnica pomiędzy ludzkością w jego świecie i moim sprowadzała się do tego, że rodacy Jerzego zamiast włosów mieli pióra. A, i kobiety nie rodziły dzieci, tylko znosiły jajka. Możliwe, że jedno wiąże się z drugim. Zawsze zdumiewał mnie widok Jerzego wyłaniającego się zza rogu – ma twarz niemal identyczną jak moja, może troszkę ostrzejszy nos i wydatniejsze kości policzkowe, lecz jego brwi to miękki szary puch, a „włosy" tworzą barwne, pierzaste wypustki, długie na jakieś dwadzieścia centymetrów, z jaskrawoczerwonymi koniuszkami.
Jerzy to bardzo bystry, błyskotliwy i złośliwy gość. Z kilku milionów Ziem był mi chyba najbliższy.
– Izohipsa ma coś wspólnego z wysokością, a izohipsy podprogowe pozwalają Wędrowcom przechodzić z jednego świata do drugiego bez lądowania dziesięć metrów pod powierzchnią. To dzięki nim, niezależnie od miejsca, pozostajemy na poziomie Ziemi.
Skrzywił się.
– No, owszem, zgadza się – rzekł. – Mniej więcej. Ale będziesz musiał lepiej to ująć. Hej, widziałeś to? O tam!
– Gdzie?
– Tam, wysoko. Wyglądało jak… sam nie wiem. Jak bańka, balonik czy coś. Nie, już zniknęło.
Spojrzałem w błękitne niebo, lecz niczego nie dostrzegłem.
***
Na ostatni tydzień składały się głównie egzaminy, co oznaczało zakuwanie do późna. A najgorsze, że cały czas musieliśmy brać udział w ciężkich zajęciach fizycznych. Programowanie fal delta, któremu poddawano nas podczas trzech czy czterech (jeśli mieliśmy szczęście) godzin snu trochę pomagało, ale do kompletu wciąż trzeba było na staroświecką modłę pochylić się nad książkami. Nigdy w życiu nie pracowałem tak ciężko. Miałem wrażenie, że przepala mi się mózg. Budziłem się w środku nocy, mamrocząc: „wieczny ruch i kamień filozoficzny" albo „istota chtoniczna", albo „podprzestrzeń (czyli Szum) i Nigdzie-Nigdzie to jedynie odmiany percepcji pozostające względem siebie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni". Za dużo się uczyłem, a pozostałym wcale nie szło lepiej.
Potem sprawy się jeszcze pogorszyły, bo zacząłem mieć problemy z J/O HrKrem. J/O był prawie identyczny jak ja. Wyglądał jak ja, był tylko o głowę niższy – tak jak ja w jego wieku. Ten sam nos. Nawet te same piegi. Na oko miał jakieś jedenaście lat i był młodszy ode mnie i od większości pozostałych. Może właśnie to go tak wkurzało, albo przynajmniej część jego, bo w połowie był przecież komputerem. Czy też, jak to nazywał, formami bionanotycznymi. Tam, skąd pochodził, wszyscy tacy byli.
– To ma sens – oznajmił któregoś dnia podczas wspólnej sesji w Strefie Zagrożenia. – W końcu nosisz na ręce zegarek. Czemu zatem ja nie mógłbym odczytywać tych samych informacji z mojej siatkówki?
Zanurkowałem, przeturlałem się i uskoczyłem, unikając pęku wijących się stalowych kabli, które nagle wystrzeliły z podłogi w miejscu gdzie stałem. Kable pomknęły w stronę J/O, tworząc wachlarz mający go spętać. J/O uniósł prawą rękę, pokrytą gęstą siatką. Zabłysło oślepiające rubinowe światło, usłyszałem dźwięk przypominający syk boczku na rozgrzanej patelni i gdy wzrok mi się przejaśnił, odkryłem, że z kabli pozostały jedynie poczerniałe kikuty i zapach ozonu.
– Jeśli o mnie chodzi, możesz nawet nosić na głowie zegar słoneczny – odparłem, robiąc salto w tył, bo ze ściany wytrysnął potężny płomień. – Po prostu uważam, że to nie fair, że możesz mikroskanować podręczniki i zapisywać je na ROMie, podczas gdy my musimy kuć wszystko na pamięć.
– Wasza strata, mięsogłowi – odparł. – Mam wszystko co najlepsze: krzem i inżynierię cząsteczkową zamiast białek, nukleotydów i zakończeń nerwowych. Oto przyszłość, stary.
Palant. Zachowywał się, jakby sam wynalazł to wszystko, a przecież tylko pochodził z kultury, w której od chwili narodzin zaczynają wstrzykiwać ludziom komputery i maszyny wielkości cząsteczek wody. Ziemia J/O nie należała do satelitów Binarium – jeszcze nie – była jednak znacznie bardziej zaawansowana technicznie i naukowo niż moja.
Gdy egzaminy dobiegły końca – nie, nie poznaliśmy wyników, co zresztą do dziś dnia strasznie mnie wkurza – wezwano nas do sali odpraw, wszystkich stu dziesięciu młodszych rekrutów, i po raz pierwszy od złożenia przysięgi w szpitalu znów ujrzałem Starego.
Wyglądał starzej.
– Panie i panowie, witajcie – rzekł do nas. – Jesteście teraz gotowi, by wziąć udział w wielkiej walce. Nieustannie powstają nowe światy. Niektórymi włada nauka. – Dostrzegłem, jak J/O dumnie unosi głowę. – Inne to światy, których siłą napędową pozostaje magia. Większość stanowi połączenie tych dwóch ekstremów. My z InterŚwiata nie mamy nic przeciw żadnej z owych ideologii. Mamy natomiast wiele przeciw zakusom RUN i Binarium, które próbują narzucić innym światom swoje wierzenia i postrzeganie rzeczywistości – czasami poprzez wojnę, czasami bardziej subtelnymi środkami.
Читать дальше