– Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół!
W sukurs przychodzi mi pamięć odruchów. Pamięć mięśni. Rytm piksela zmienia się w taniec na bębnach, w rytm Przełomu i Arkanu, w rytm ulicznego pochodu. Spod moich nóg kręgami rozchodzą się fale czerwieni, jak fale wywołane przez wrzucony do jeziora kamień.
– Żyć swo-im ryt-mem!
Nie widzę niczego dookoła. Nie widzę Zarządcy. Nie widzę swoich przyjaciół. Przed oczami mam zieleń membrany i czerwone fale, które z każdą sekundą robią się coraz bardziej jaskrawe. Utrzymać rytm! U-trzy-mać!
Membrana mocno się wygina. Tuż przede mną ląduje na niej Loszka. Odwraca się ku mnie. Rozkłada ręce; nie od razu pojmuję, co on robi. A on gra na perkusji – wyimaginowanej perkusji.
Miota się nie odrywając pięt od membrany i młóci powietrze wyimaginowanymi pałeczkami. Nie rozlega się żaden dźwięk, Loszka jest przecież głuchoniemy. On sam jest rytmem.
Czerwone pasy płoną coraz bardziej intensywną barwą. Na twarzach Aleksa i Maura leży krwawa poświata, kiedy w ślad za Loszką wchodzą na membranę. Za nimi skacze Lifter. Razem tańczymy w takt niesłyszalnej muzyki Loszki.
Przełamać obcy rytm! Utrzymać swój! Zwyciężymy, gdy syte, zielone światło zamieni się w czerwień!
Zakład przenika drżenie.
On żyje – od najmniejszej cegiełki w ścianie do każdego włókna rozkładacza. Drży każda rura, każda sprężyna i każda żyłka w grubych przewodach. Zakład – ciężka tusza, która zagnieździła się w sercu gór, fabryka życia i śmierci, transformator talentu w przeciętność – jest ciężki i mocny. W jego odgromniki waliły tysięczne błyskawice, ale i te osmalone i pordzewiałe żelazne szpile wciąż kłują niebo. Tysiące młodych, krzepkich ludzi walczyły z rozkładaczem, on jednak ich przemagał i pożerał, przekształcając dziką energię w syntetyczną.
Więc czy ty jesteś lepsza, Łanio?
Nie wiem, skąd przyszła ta myśl.
Czerwone fale na rozkładaczu topnieją, pochłania je syta, niemożliwie jaskrawa zieleń. Pełna moc, pochłaniacz pracuje, generator się ładuje, proces przebiega bez zakłóceń…
Nogi przylgnęły – nie można zrobić kroku. Membrana drży, fale tego drgania przepływają przez moje ciało i czuję, że zaczynam się rozpadać od środka.
Zbyt wiele sobie uroiłam? Przeceniłam się?
Wokół, jak w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach tańczą Aleks i Maur, wali w niewidzialne bębny Loszka, ale w twarzy ma rozpacz. „Oszczędź ich…” A ja nie oszczędziłam! Czerwonawe pęknięcia na membranie zaciągają się, przeciążenie spada…
Z ciemnego tunelu wciąż tak samo wolno, jakby pokonywali opór wody, wychodzą jeden za drugim młode wilczęta z długonogim synem Łowczyni na czele. I rzucają się – jak w bezdenną topiel – na membranę.
Spod ich nóg rozbiegają się czerwone pęknięcia. Wilczęta są młode. Każdy z nich ma w sobie energię – na całe długie życie.
Mam ochotę zawołać: co wy robicie?! Ale brak mi głosu. W milczeniu patrzę na walkę wilcząt. Ich pięty przyklejają się do membrany, determinację zastępuje w nich niepewność, potem strach…
– W czym jesteś lepsza, Łanio? – szepczą stare ściany. Przeceniłaś swoje siły, potwierdza krata na suficie. Tam, za tą kratą, jest potężny wyciąg – popioły uniesie pierwszy poryw ssawy.
Ona chciała zmienić świat – chichocze membrana. Lada moment upadnę.
Loszka stoi na kolanach, trzęsie się jak galareta, w takt rozkładacza. Niektórzy z wilcząt już leżą… prosiłam, rozkazywałam, żeby zostali na zewnątrz!
Uginają mi się nogi. Roz-pa-daj-się! Roz-pa-daj-się! Walę się na membranę, dotykam ją kolanami, dłońmi, biodrem; siła obcego rytmu przenika mnie jak woda przez przerwy w tamie. Poblaski czerwieni na zielonej powierzchni topią się i zamieniają w gęstą zieleń…
– Wstań.
Podnoszę głowę. Zarządca Zakładu. Tuż obok. Na membranie.
– Wstań!
Jego ręka chwyta mój nadgarstek. Jednym szarpnięciem podnosi mnie na nogi. Jego też miota w obcym rytmie. On też walczy i opiera się. Spod naszych nóg rozpływają się po membranie czerwone fale. Pięknie to wygląda, przecinają się i tworzą siatkę.
Pochyla się ku mnie. Jego twarz krzywi się z wysiłku – i po raz pierwszy, od chwili gdy go ujrzałam w tamtym zaułku, traci swą sztywność, ożywia się.
– Jesteś na membranie! – krzyczę.
– Tak. – Teraz już się prawie uśmiecha. – Ja… przytłumię jej rytm… żebyście się rozruszali! Dalej! Żywo!
Zielone pole membrany różowieje. Mogę się poruszać niemal swobodnie. Wyciągam ręce do Maura i Aleksa, ci podrywają Liftera i chłopców, po chwili stoimy już na membranie w krąg, wziąwszy się za ręce… nie. Kładziemy dłonie jeden drugiemu na ramionach.
Pośrodku kręgu stoi Zarządca. Ma zamknięte oczy i nie tańczy – kołysze się dziwacznie, ale jego rytm ściera się z rytmem membrany, zieleń blednie i zaciąga się różem…
Nasze stopy z trudem odrywają się od pajęczej powierzchni. Potem jest coraz lżej. Lżej. Lżej. Nasz rytm – wielokrotnie pomnożony rytmem przyjaciół – narasta i narasta, zagłuszając rytm rozkładacza. Ar-kan! Ar-kan! Od-wróć bie-dę! Od-wróć bie-dę!
I nagle świat barwi się czerwienią.
Tańczymy na purpurowej membranie, rozkładacz jest wielokrotnie przeciążony, ale i krąg lada moment się rozerwie. Rytm membrany nie słabnie – narasta, ściera się ze słabnącym rytmem Arkanu, przejmuje mnie do najgłębszych otchłani jaźni, kołysze mną, rozbija, roz-pa-dam się!
Od śmierci dzieli mnie jedno mgnienie oka. Ułamek sekundy… zaraz mnie, i wszystkich pozostałych uniesie wiatr chmurą popiołu.
Unieruchomiony pośrodku kręgu Zarządca chwyta moje spojrzenie. Widzę, jak poruszają się jego wargi: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat. Raz-dwa-trzy, po wszystko sięgaj, nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…”
Wiem, że nie mogę go słyszeć. A jednak go słyszę.
„Raz-dwa-trzy…”
Jego postać nagle niknie jakby rozerwana wybuchem. Rozpada się na miliony cząsteczek.
Wyje pompa nad naszymi głowami, unosząc to, co jeszcze przed sekundą było człowiekiem.
I jednocześnie pęka membrana. Mięknie, rozrywa się i z pajęczyny przemienia się w matowe, szare jak zetlała szmata strzępy.
Zapada cisza.
* * *
W tej ciszy wyciągam przed siebie ręce.
Ujmuję Słońce, oswobodzone z więzów. I ono wschodzi, zalewając mnie ciepłem – od środka.
* * *
Tysiące razy będę wspominać ten dzień.
Tysiące razy będę go widziała w snach.
Ale wszystkiego… z tego co się stało potem, i tak nie zrozumiem.
* * *
– Szczęśliwej drogi – mówię. – Uważajcie i nie przegapcie strzałki, trzeba ją przekręcić w prawo. W przeciwnym razie znów tu wrócicie.
Syn Przepiórki wykrzywia się do swojego odbicia w szklanym kole. Jego siostra siedzi już na drezynie, na kolanach matki. Dzicy siedzą dość niewygodnie – na drezynie jest dość ciasno.
– Łanio – odzywa się Maur i kładzie mi dłoń na ramieniu. – Nie bądź głupia. Jedź z nami.
– Już ci mówiłam – nakrywam jego dłoń swoją ręką. – Muszę zostać. To konieczne.
– Czemu nie chcesz jechać? – pyta chłopczyk.
– Na pewno przyjadę. Ale później.
Potem już nikt mnie nie próbuje namawiać. Wyjaśniam Lifterowi, jak się trzeba obchodzić z kulkowymi ślimakami. Loszka przerzuca samice do samców. Aleks dolewa ciężkiej cieczy do szklanego koła. Lifter unosi dźwignię, drezyna rusza z miejsca i po minucie znika w czarnym wylocie tunelu. Zostaję sama.
Читать дальше