Widzę jeszcze, jak Stefan ciężko wstaje z ziemi. I drwiącym gestem macha mi ręką…
* * *
Są tu wszyscy. Leżą pozawijani w materace, jak w kokony. Wszyscy mają żółte twarze. Zaczynam czuć przerażenie.
– Aleks, obudź się!
Żadnej reakcji. Oczy wywrócone białkami do góry.
– Maur! Maurycy-Stachu!
Śpi. Śpią także Przepiórka, chłopczyk i dziewczynka. Śpi Loszka. Odchyliwszy w tył wielką, okrągłą głowę. Śpi Lifter.
Przełażę do kabiny, ale tam oczywiście nie ma żadnych dźwigni pozwalających na jakąkolwiek możliwość sterowania wagonem. Przez luk w dachu wyłażę na górę. Miasto pełznie wstecz. Nad dachami przetacza się grzmot. Widzę niemal, jak zbrojna rytmem kolumna zderza się wreszcie czołowo z uzbrojonymi w tarcze i pałki policjantami.
Obok mnie płynie stalowa lina. Obracają się koła karetki. Żeby tylko żadnego nie zabili – myślę, patrząc na oddalające się miasto. Żeby dziś w nocy nikomu nie wlepiono kary. „Oszczędź ich" – powiedział Zarządca Zakładu. Czy on, silnik będący sercem ogromnej fabryki-rzeźni, ma prawo mówić o litości?!
Muszę wierzyć w Rimusa. Muszę wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Wagonik płynie oblepiony mgłą niczym watą. Płynie ku Zakładowi. Ta myśl wystarczy, żeby mnie zemdliło ze strachu. Wzięcie się w garść wymaga ode mnie ogromnego wysiłku woli. Ciężko zeskakuję w głąb luku.
Wszystko się powtarza. Dèjá vu, jak powiedziałby Aleks. Jestem w wagonie niosącym mnie do Zakładu, wokół mnie leżą odurzeni ludzie, a ja nie wiem jak ich – i siebie! – ratować.
Siedzę, skrzyżowawszy nogi, przy głowie Aleksa. Kładę przed sobą bębenek. Jest prymitywny, nowiutki, wcale niepodobny do tego z wizerunkiem wilka… ale zabrałam go ze sobą nie bez powodu. Mogłabym wziąć drugi porażacz, a wzięłam bębenek!
Zaczynam stukać dłońmi. Nie myśląc, tylko słuchając.
Poderwałam ludzi i powiodłam ich do buntu przeciwko władzy tylko po to, żeby uratować przyjaciół. Ale ich nie uratowałam, a sama trafiłam do tej samej pułapki… Co z Maksymem, byłym policjantem? Ukarzą go, czy zabiją? A jego ojca? A co będzie z dziesiątkami i setkami sintetów, których być może za dnia i nie połapią, ale w nocy surowo ukarzą. Przecież mają na nich sposób – na każdego. Wystarczy nie wydać mu porcji. Człowiek jakby nigdy nic zagląda do sieci, patrzy na listę rozdziałów, a naprzeciwko jego nazwiska obwieszczenie o tygodniowym wstrzymaniu racji!
Nie poddawać się rozpaczy, mówi mój bęben. Nie tracić męstwa. Nie rezygnować!
Bęben mówi? Czy to ja rozmawiam sama ze sobą?
On wcale nie jest taki prymitywny, ten mój bębenek. Pod moimi palcami dźwięczy czysto i głęboko. Wspominam taniec na toni Błyskawicy i święto wiosny. Wspominam Jasnego. Wspominam wiosenny świt w górach. Krzyk koguta i pieśń słowika…
A gdy zaczynam wspominać święto nadawania imion – leżący obok mnie Aleks porusza się i otwiera oczy.
* * *
Najciężej ze wszystkich budzi się Loszka. On przecież niczego nie słyszy. Trzeba przyłożyć bębenek do jego policzka – żeby odczuwał wibracje przez skórę.
W końcu i Loszka odzyskuje przytomność. Przez całą następną godzinę siedzimy trzymając się za ręce, niczego nie robiąc i o niczym nie mówiąc. Dziwna rzecz, ale jesteśmy szczęśliwi.
Potem oszołomienie opada. W kabinie przewoźnika znajdujemy racje żywnościowe na dwie doby i, co najważniejsze, manierkę z wodą. Przede wszystkim dajemy się napić dzieciom.
W dole, jak przedtem, wszystko zaciągnięte gęstą mgłą. Rozkładamy się wygodnie na materacach i rozmawiamy – spokojnie i z satysfakcją, jak niegdyś w gnieździe Przepiórki.
– Wzięli nas jak ostatnich idiotów – irytuje się Maur. Ta myśl doskwiera mu widać najbardziej. – Jak ślepe i bezradne ko…
– Daj spokój – mówi łagodnie Przepiórka. – Kiedyś w końcu trzeba rzecz rozstrzygnąć. Co, zamierzałeś resztę życia spędzić pod ziemią?
– No, ale ileż tej reszty zostało? – mruczy Lifter. – Dzień, dwa…
Loszka bawi się moim bębenkiem. Uśmiecha się.
– I co teraz – pyta wreszcie Aleks. I sam sobie odpowiada.
– Ano nic. Przebijemy się waląc z porażacza. Nic innego mi nie przychodzi na myśl.
Kręcę głową.
– Nie da rady. Wagon trafia na transporter w tunelu. Nie ma dokąd wiać. Słudzy Zakładu potrafią walczyć z ludźmi – a są ich tam setki…
– A ten twój… Zarządca? Serce Zakładu?
– On nigdy nie ogląda… paliwa – mówię cicho. – Dla niego to ładunek. Tak mu łatwiej.
Maur parska gniewnie. Przepiórka wzdycha. Wagon toczy się po linie, z lekka tylko kołysząc się na wietrze. Mamy południe. Do gór jeszcze daleko. Dzieci Przepiórki patrzą w okno – matowe, z wtopioną w nie siatką. Mogłoby się wydawać, że cieszą się samym światłem dnia.
– Gdybyśmy mogli zeskoczyć – mówię – ucieklibyśmy na ziemie trzech rodów. Ale wtedy po prostu mi się udało, a teraz przecież nie zima… Lifter, czy ty mi chcesz coś powiedzieć?
Lifter uśmiecha się chytrze i rozpina kurtkę. Od wewnętrznej strony ma przymocowany gruby motek najbardziej wytrzymałego szpagatu dzikich.
* * *
W nocy siedzimy na dachu, sycąc oczy pięknem gór. Mgła już się rozwiała. Niebo usiane gwiazdami. W dole pod nami przepływają ledwo widoczne górskie grzbiety, gdzieniegdzie perłowo połyskują tafle jezior. Zapach lasu istotnie dociera aż tutaj i nie może go stłamsić nawet woń towotu, którym wysmarowano bloki.
– Jestem szczęśliwa – mówi cicho Przepiórka.
Maur obejmuje jej ramiona.
Niespodziewanie Aleks przytula mnie do siebie.
– Dziękuję, Łanio – szepcze mi w ucho.
– Ale za co? Przecież ja…
– Nic nie mów. Milcz. Jeszcze zobaczymy, kto kogo…
* * *
Nie wiem, jak mi się to udało, ale prawie przegapiłam moment wysiadki. Albo wagonik płynie tym razem szybciej, albo zmyliła mnie różnica pomiędzy długą, zimową nocą i krótszą, jesienną. Kiedy wagon nagle podryguje na znajomym już wsporniku, podrywam się jednak, patrzę przed siebie… i pojmuję, że światełka, które brałam za nisko wiszące nad górami gwiazdy w rzeczywistości są reflektorami Zakładu.
– Na dół! – krzyczę. – Szybko!
Lifter przywiązuje cienką linkę do poręczy. Wyciągam z zewnętrznej kieszeni kurtki noktowizory, dar od kretów. Pod nami las. Niewysoki, rdzawy, ale mimo wszystko las, nie pole. Mocno to utrudnia zeskok, ale otwarta, bezpieczniejsza przestrzeń jest zbyt blisko Zakładu.
– Aleks – mówię. – Jazda, ty pierwszy, weź porażacz.
Nie sprzeciwia się. Przywykł chyba do tego, że to ja wydaję rozkazy. Zwisa na linie i ześlizguje się w mrok. Patrzę za nim. Aleks znika we mgle, a lina się rozluźnia.
– Jazda – mówię przez zęby. – Jeden za drugim.
Maur bierze córeczkę na ramię. Chłopak oznajmia, że zjedzie sam. Chcę go ofuknąć, krzyknąć, że nie czas na wyłamywanie się z ustalonego porządku i popisywanie samodzielnością, ale natykam się na jego spojrzenie.
I ustępuję.
– Jeżeli matka ci pozwoli – mówię drewnianym głosem.
– Pozwalam – odpowiada głucho Przepiórka. – Postaraj się nie rozbić o gałąź. Jedź…
I chłopak zsuwa się zręcznie, jak prawdziwy dziki, dopóki nie znika w koronach. Potem zjeżdża Loszka.
– Ja na końcu – mówi Lifter.
Kręcę przecząco głową. Światła Zakładu są już całkiem blisko.
– Łanio! – rzuca z naganą.
Читать дальше