Przed gromadę wychodzi młodzieniec, który jeszcze niedawno był wyrostkiem, rosły i dobrze zbudowany. Bardzo jest podobny do Łowczyni. To podobieństwo mnie zaskakuje.
– Wilcza Matko – odzywa się młodzik ochrypłym głosem. – Jeżeli idziesz na Zakład, weź ze sobą i nas. Nikt w całej osadzie nie tańczy Arkanu tak jak my.
Maur nareszcie odrywa oczy od ziemi. Aleks opuszcza lufę porażacza.
– Dobra – mówię po chwili milczenia. – Mam nadzieję, że wzięliście ze sobą… cokolwiek, co grzmi lub bębni?
* * *
Odszedłszy nieco od osady, odwracam się. To miejsce stało się mi bliskie. To mój dom. Szkoda, że tak wyszło.
Na skraju osady stoi jakiś mężczyzna i patrzy za nami. Jasny?
Chyba mi się przywidziało.
* * *
Kiedy wchodzimy na szczyt pagórka przed Zakładem, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wiatr zrywa ostatnie liście sprawiając, że las staje się przejrzysty, otwarty na promienie słońca. Jasne słońce razi dzikich w oczy zachodzące łzami. Moje też łzawią, choć nie tak mocno.
Wilczęta, które widzą Zakład po raz pierwszy, czują się nieswojo. Ja patrzę na niego spokojnie i z determinacją: betonowy sarkofag. Z lewej i prawej rudy las. Wokół niego kłębi się żółta mgła, moje nozdrza się lekko rozdymają – przypominam sobie jej zapach. Odgromniki. Resztki pordzewiałych żelaznych konstrukcji.
Usiłuję choćby tylko uchylić rąbek zasłony kryjącej przyszłość. Niestety, niczego nie widzę. Kaszlę i przeczyszczam gardło.
– Słuchajcie. Wszyscy idziemy na Zakład i przywołujemy burzę. Tam, pod ścianą, nakryje nas antyrytmem. Przestaniemy siebie słyszeć. To jest jak koszmar, jak pustka. Nie poddawajcie się, krzyczcie i hałasujcie, waląc we wszystko co macie, żeby zagłuszyć tę ciszę! A potem… otworzą się drzwi. Z pewnością wyjdą automaty. Aleks, spróbuj je porozwalać porażaczem, dobrze? Pozostali… musimy się wedrzeć do środka. Za mną i do drzwi. Wyprowadzę was na membranę rozkładacza. Ale jeżeli się nie przebijemy, to wszystko na nic, znów nic z tego nie będzie, jasne?!
– Nie krzycz – mówi Aleks. Dopiero wtedy orientuję się, że ryczę na całe gardło.
– Przepraszam – oblizuję wargi. – No…
Chwytam wygodniej mój bęben. Wyjmuję zza pasa pałeczki. Unoszę je nad denkiem i zamieram na ułamek sekundy.
Tam-m… Tam-m… Bum-m… Bum-m…
Zaczęło się.
Mój rytm podejmują inne bębny. Grzmią grzechotnice. Jęczą przeciągle tamburyny. Ryczą trombity. Schodzimy ze wzgórza. Staram się nie patrzeć na porośnięte trawą wzgórki pod ścianą. Patrzę na wrota. Tylko na nie.
Oba skrzydła są szczelnie zamknięte.
On tam jest, za tymi skrzydłami. Siedzi w sterowni. Albo spaceruje po korytarzach. Albo oliwi stawy i przeguby żelaznych automatów – sług i zabójców Zakładu. Serce Zakładu, pospawane z pancernych płyt. Nie mogę o nim myśleć.
– Gr-romie! – huczy mój bęben. – Gr-romie, do nas!
Słońce świeci z całą mocą, widzę swój cień na pożółkłej trawie, ale co mi tam! Idę na Zakład. Wróciłam, ale nie jako pobita. Nie na kaźń! Wróciłam!
I pałeczki w moich dłoniach same z siebie zmieniają rytm.
– Idę! – ryczy teraz bęben. – Idę! Przy-bywam!
Zakład się zbliża, zawisa nad nami ciemnym masywem, ale ja na niego nie patrzę. Czekam w napięciu, kiedy zwali się na nas cisza.
I ona nadchodzi.
Przedtem mi się wydawało, że jestem na nią gotowa. Teraz rozumiem, że nie. Na to nie można się przygotować. To jest jak nadejście śmierci. Nie słyszę swojego głosu, głosów przyjaciół, ani wiatru, ani oddechu. Wiem, że każdy mój wysiłek, każdy dźwięk wraca ku mnie wywrócony na nice. Moja wola wraca brakiem jakiejkolwiek woli tysięcy sintetów i na wyjściu otrzymujemy zero, nic. Moja miłość wraca nienawiścią Stefana-Łowcy, nienawiścią mnóstwa ludzi, których pozbawiłam wygodnego, spokojnego życia. Jakbym szła ku swojemu zwierciadlanemu odbiciu, zaraz się z nim zetknę i zniknę, jakby mnie nigdy nie było.
Pojmuję, że wszystkie wysiłki są daremne. Choćbyś nie wiadomo jak się szarpał, nie wiadomo jak zaciekle walczył, z naprzeciwka wystąpią fale wsteczne, które powywracają do góry nogami sprawy, zamiary i stanie się cisza. Zero absolutne.
Ostatnie siły tracę na to, żeby się odwrócić. Jeżeli teraz ich przepędzę, być może któryś z nich zdoła wrócić?
Dzicy walą w bębny, wrzeszczą i hałasują – w kompletnej ciszy. Młode wilki nie ustępują ani na krok, łomoczą, potrząsają kołatkami, biją żelazem o żelazo i miedzią o miedź. A za ich plecami, za plecami mojej ogarniętej desperacją maleńkiej armii…
Mam ochotę przetrzeć oczy.
Wychodzą z lasu. Niczym kłęby mgły podnoszą się znad rzeki. Jest ich wielu. Nie pojmuję, co się dnieje, dopóki nie spostrzegam Ewy. Macha mi ręką. Dogania ją Głowacz. Kieruje ku mnie spojrzenie swoich spokojnych, błękitnych oczu. Obok idzie Wilcza Matka w podkasanej białej koszuli z rozpuszczonymi kruczymi włosami. Patrzy ponuro. W jej oczach migają żółte gwiazdeczki. Idzie chudy, posępny przewoźnik – ten, który przechował mnie w wagoniku kolejki linowej i nie wydał Zarządcy.
Poznaję w tłumie młodego Chwytaja i Rimusa, którym nadałam imiona. Widzę Jasia, mistrza trombit. Synów Świerka. Wszystkich, którzy zginęli za Zakład i wszystkich, którzy padli jego ofiarą. Tysiące tysięcy. Idą ku mnie i patrzą mi w oczy – jedni ponuro, inni spokojnie, a jeszcze inni z bólem. Żywi jeszcze walczą, jeszcze usiłują rozerwać watę przeklętej ciszy – a martwi wyglądają zza ich pleców, jakby czekali, żebym sobie przypomniała, kim jestem i dla kogo tu przyszłam.
Nie zdołałem – mówi każde spojrzenie. Walczyłem, jak mogłem i dopóki mogłem, w miarę swoich sił, ale nie dałem rady; ty jednak zdołasz to zrobić. Ty dasz radę! Musisz! Dla tych, którzy są martwi, dla tych, którzy jeszcze żyją… i dla tych, co jeszcze się nie narodzili – nie poddawaj się!
I wtedy ponownie zwracam się ku wrotom.
Pałeczki jednocześnie opadają na membranę. Żadnego dźwięku. Poddając się wewnętrznemu rytmowi, który unosi mnie i porywa, wyrzucam ręce w górę…
Pomiędzy zaciśniętymi w moich palcach pałeczkami przeskakuje oślepiająco biały łuk błyskawicy.
Babach!
Władczy i ostry dźwięk przerywa watową ciszę. Stoję oniemiała i patrzę w niebo. W oczach mam poblask błyskawicy, ale wyżej, na niebie widzę nieprzerwaną szaroliliową mgłę, chmury nadciągają z czterech stron świata, skręcają się w leje i w twarz zaczynają mnie razić krople deszczu.
– Deszcz!
Słyszę swój głos. Opuszczam głowę i widzę podskakujące na membranie bębna krople. Każda jest okrągła, na cieniutkiej nóżce i otoczona przejrzystym wiankiem. I wyraźnie słyszę każdą z nich.
– Bum! – uderzają pałeczki, krople podskakują jak jedna i ponownie opadają, odpowiadając synkopami: bum-bum-bum!
– Babach! – grzmi grom. Widzę, jak wyciągają się gałązki błyskawic – i uderzają w wyciągnięte ku niebu trombity.
Chcę krzyczeć!
Obaj wilczy bracia, krewniacy mistrza Jasia, żyją. Z trombit w ich dłoniach unoszą się smużki dymu. Bracia unoszą trombity ku niebu i w górę wzbija się dźwięk nie ustępujący mocą gromowi, który przetacza się nad wzgórzami.
Ponownie spoglądam w górę. Deszcz mnie oślepia. Zamykam oczy i mimo to widzę niebo – jakby było skrzydłem nad moją głową. Albo ekranem, z którym zeskoczyłam ze szczytu odgromnika. Podnoszę ręce…
I przyciągam niebo ku sobie.
Читать дальше