Czuję każdą błyskawicę. Wiatr to mój oddech. Grzmot, to głos mojego bębna.
Chwytam wiatr. Przechylam nieco niebo… Tylko troszeczkę…
Ogłusza mnie straszliwy niebiański huk. Zebrawszy się w sobie godzę błyskawicą w pokryty rdzą odgromnik, i w jeszcze jeden… i w jeszcze jeden… a potem jednocześnie w dwa… i jeszcze, i jeszcze…
Antyrytm nagle zamiera.
Błyski gromów zlewają się w jedną, przeciągłą, jaskrawą i nieskończoną zorzę. Huczą niebiańskie grzechotnice przesypujące kamienie i suchy groch. I jakby im wtórując, wewnątrz Zakładu coś wybucha. Wysoko ponad jego dach wzbijają się snopy iskier. Drżą i trzeszczą betonowe ściany. A deszcz leje niemiłosiernie, gasząc pożar; po zboczach wzgórza spływają nie strumyki, ale potoki wody, podmywające korzenie drzew i przewracające kamienie…
Niebo wyślizguje się z moich rąk i odzyskuje wolność. Ono nie potrafi ścierpieć niczyjej władzy nad sobą – niczyjej…
Pachnie świeżością. Lekki, ostry zapach. Przyjemnie jest oddychać. I słyszę wiatr.
Wrota Zakładu stoją szeroko rozwarte. Żółty dym uniósł wiatr i zmył deszcz. Przed wrotami leżą porozrzucane automaty – słudzy Zakładu. Martwe i nieruchome. Z jednego na drugi przeskakują mizerne błyskawice – resztki ładunków.
Dopiero wtedy opuszczam ręce.
Przemokłam do ostatniej nitki. Moje włosy spływają wodą. Na denku bębna zebrała się spora kałuża. Odwracam się…
Za mną stoją ramię w ramię dzicy i młodzież z trzech rodów. Wszyscy patrzą na mnie. Ale choć wpatruję się uważnie w zbocza wzgórza za ich plecami, nikogo tam nie widzę. Mgła się rozwiała. Nie wiem, czego w moim sercu więcej: radości, czy poczucia straty.
Przenoszę wzrok na twarze żywych. I od razu pojmuję: oni niczego nie widzieli. Wszystko, czego byli świadkami, to moje nagłe przeistoczenie i błyskawice w moich dłoniach. Wspominam słowa Głowacza: przełamałaś los. Zwycięża ten, który zdoła dokonać niemożliwego.
– Wilcza Matko… – z przesadnym przestrachem odzywa się chłopak podobny do Łowczyni. – Ty władasz gromami!
Aleks oblizuje i bez tego mokre wargi. Maur z Lifterem wymieniają spojrzenia. Loszka wytrzeszcza oczy jak zdumione i zachwycone dziecko. A ja się uśmiecham.
– To wszystko? – cienkim głosikiem pyta młodziutka, może szesnastoletnia dziewczyna podlotek. – Zakład… spłonął? Rozleciał się?
Chciałabym w to wierzyć. Ale ja wiem, że tak nie jest.
– Naprzód – mówię. – Wszystko dopiero się zaczyna.
* * *
Okrągła sala. Wydaje mi się, że już tu byłam. Albo widziałam to miejsce we śnie.
Do sali prowadzą dwa, leżące naprzeciwko jeden drugiego tunele. Pierwszy to transporter, którym przywożone są ofiary na rozkładacz. Drugi to wąski korytarz zawalony śmieciami i rupieciami; cudem go odnalazłam pośród dusznych labiryntów zasnutych żółtą mgłą. Ale odnalazłam.
Prawie całą salę zajmuje srebrzysta membrana – unosi się nad betonową posadzką. Jest cienka i pozornie bardzo delikatna, jakby ją utkano z pajęczych nici. Miejsce wcale nie wygląda strasznie. Ci, których przywożono tu kolejką wstępowali na nią bezpiecznie, rozmawiając spokojnie i może nawet z uśmiechami na twarzach…
Z dołu, spod siatki, przebija się matowa, biała poświata.
– Witaj, Łanio.
Zarządca! Nie spostrzegłam, że tu jest! Stoi tak nieruchomo, że można by go w półmroku wziąć za mechaniczny detal, bezduszną część Zakładu.
Bojowy rytm, który mnie tu przywiódł, zamiera na ułamek sekundy. Aleks reaguje błyskawicznie: Lufa porażacza mierzy już w Zarządcę.
– Nie strzelaj – mówię.
Zarządca się uśmiecha. Pancerne płyty jego twarzy ledwo zmieniają położenie.
– Dlaczego? Przecież mnie nie posłuchałaś. Dopięłaś swego…
Dzieli nas migotliwy krąg membrany. Zarządca stoi plecami do pustego wagonika w tunelu. Tak, jak do tej pory stały jego tysięczne ofiary. Przyszedł tu… właściwie po co?
– Lepiej go wykończyć, Łanio – mówi Aleks.
Wiem i rozumiem, że ma rację. Ale ja potrzebuję jeszcze odpowiedzi na jedno, ostatnie pytanie.
– Po coś tu przyszedł? – pytam Zarządcę. – Nie pragnę twojej krwi.
– Lepiej go zastrzelić! – ponagla Aleks.
Zarządca patrzy na mnie – innych jakby nie widzi.
– Czemu nie możesz żyć spokojnie jak inni, Łanio? Czemu nie chcesz żyć jak wszyscy? Dlaczego nie zostałaś w Mieście, ani w górach? Miałaś wszystko: miłość, przyjaciół, władzę!
Trzeba się spieszyć, droga jest każda sekunda, a ja zwlekam. Sama nie wiem, dlaczego. Straszno mi? Waham się? Gram na zwłokę?
– Dlaczego nie zostałaś ze mną? – pyta ledwo słyszalnie Zarządca. – Dałbym ci wszystko, czego byś tylko mogła zapragnąć. Wszystko.
Moi towarzysze zaczynają wymieniać szepty. Ucieka czas… i siły… słabnie determinacja… szybciej!
Ale ja nie mogę mu nie odpowiedzieć.
– Sam mówiłeś, że rozmowy o sprawiedliwości nie mają sensu. Żeby ktoś wyżył, codziennie trzeba kogoś zabijać. Mówiłeś, że tak już został urządzony ten świat. Więc tak: ja nie chcę żyć w takim świecie. Zmienię go… albo umrę, usiłując go zmienić. To wszystko.
Aleks coś mówi. Nie słyszę jego słów. Widzę tylko oczy Zarządcy. Po raz drugi w życiu widzę jakiej są barwy – jasnozielone.
– Bardzo jesteś podobna do swojej matki – mówi głucho i w tej chwili podejmuję ostateczną decyzję.
Przede mną jak zalana księżycową poświatą powierzchnia leśnego jeziora skrzy się pajęczyna rozkładacza. Zrzucam ciężkie mokre buty – jakbym rzeczywiście szykowała się do kąpieli.
Bose podeszwy dotykają betonu. Podchodzę bliżej.
Powierzchnia membrany lekko drży. Migoczą na niej iskierki, jak na oszronionym szkle. Przejmuje mnie żal nad sobą. Zatrzymuję się na samej krawędzi rozkładacza.
– Nie waż się! – krzyczy Zarządca. W jego głosie dźwięczy znacznie większy strach, niż przed chwilą.
Przełykam ślinę. Moim zadaniem jest rzucenie na membranę zbyt wielkiej ilości energii naraz. Żeby rozkładacz się nią udławił. Zarządca mówił, że im więcej energii jest w człowieku, tym więcej mija czasu do chwili, w której rozpadnie się ostatecznie.
– Łanio!!!
Wkraczam na pajęczynę.
Okazuje się, że jest bardzo szorstka i sztywna, niemal nie ugina się pod naciskiem moich stóp. Od miejsca, gdzie stoję, po białej migotliwej powierzchni rozbiegają się jaskrawo zielone fale – jakby spod gęstego śniegu wydobywała się letnia trawa. Po sekundzie membrana jest jednolicie zielona. Chcę zrobić jeszcze jeden krok…
I nie mogę. Moje stopy przylgnęły do pajęczyny. Jestem jak mucha na taśmie lepu, a membrana zaczyna drgać i jej rytm przenika mnie do szpiku kości.
Oto czym jest obcy rytm.
Targam się usiłując oderwać stopy i uciec. Membrana nie puszcza. Starając się uwolnić, ogarnięta paniką popadam w rezonans, targam się i poddaję jej rytmowi, co podobne jest do konwulsji. Oto co czuły ofiary Zakładu…
Ale ja nie jestem ofiarą.
– Nie jes-tem! – wykrzykuję budując własny, choćby prymitywny rytm. – Nie jes-tem o-fia-rą!
Mój rytm na sekundę wyrywa mnie spod władzy membrany.
– Dzi-ka! Dzi-ka! Dzi-ka e-ner-gia!
Udaje mi się oderwać jedną stopę – po zielonej powierzchni rozkładacza rozchodzą się czerwone fale. Na poły oślepiona bólem i strachem usiłuję odnaleźć po omacku swój rytm, który mógłby przełamać straszny rytm membrany i nie przychodzi mi do głowy nic lepszego, niż stary, dawno już zapomniany taniec piksela na widowisku energii.
Читать дальше