– Lisku… – wybełkotał, zmieszany.
– Nie zbliżaj się – przykazał ponuro tamten. – Nie podchodź… Proszę, Egercie. Uciekaj. Wracaj do siebie.
Zachwiał się i Soll zrozumiał, że całkiem trzeźwy kolega ledwie się trzyma na nogach. Ziemia go ciągnęła i przyzywała.
Zrozumiał teraz wyraz oczu Lisa. Był to lęk przed niechybną śmiercią i strach o niego, Egerta.
– Kajetanie! – wyrzęził przez zęby.
Tamten mocniej objął figurę.
– To nic… Widzisz, Larri umarła wczoraj. Pamiętasz ją?
– Kajetanie…
– Wracaj do siebie. Zaraz sobie stąd pójdę. Przedostanę się do „Jednookiej Muchy”. Jeśli karczmarz jeszcze żyje, na pewno mi naleje. Na kredyt!
Lis zaśmiał się, z trudem uniósł rękę i poklepał lekko lśniący małpi zadek.
Egert patrzył za nim, stojąc na schodkach. Lis szedł słaniając się, a nawet przewracając co jakiś czas, jakby wracał ze studenckiej popijawy. Kapelusik ze srebrnymi frędzlami zostawił pod drewnianą figurą, niczym ostatni podarek.
Nad miastem zawisły ciężkie chmury, nad placem zaś górowała plująca dymem, milcząca i zamurowana Wieża Łasza.
Cały dzień i długą noc miotali się razem na czarno-czerwonym dnie gorącego oceanu jak dwie oszalałe rybki.
Dochodząc do siebie, Toria odczuwała rodzaj zawstydzenia. Nigdy dotychczas nie wyobrażała sobie, ze odnajdzie w sobie nienasyconą bestię namiętności, gotową obnażyć ją całko wicie. Czując zamęt w głowie, chwilami wolała nie patrzeć na leżącego obok Egerta, nie mając śmiałości musnąć jego skóry nawet oddechem. Bestia jednak znów się budziła, niwecząc wszelkie jej uprzedzenia, i sprawiała, że nie była w stanie oprzeć się pragnieniom kochanka.
Czyżby dotyczyło to wszystkich? Zaczęło się dla niej nowe życie, o jakim wcześniej nie myślała. Okazało się, że człowiek nie zawsze może zapanować nad władającymi nim siłami. Lepiej rozumiała teraz owo mroczne zaczadzenie, jakie niegdyś oszołomiło jej matkę… Matkę?! Dlaczego zaraz mroczne, dlaczego zaczadzenie, to przecież wielkie szczęście… Och, Hegercie, Hgercie, można umrzeć ze starości, nie poznawszy prawdy o życiu. A może to żadna prawda, lecz tylko złudzenie, omam, iluzja?
Ochrypła od płaczu, nie ścierając łez spływających po policzkach, co pewien czas słabła, przycichała, skrywając się w ramionach mężczyzny niczym w ciepłej, wygodnej norce. Ody zamykała oczy, pod powiekami pojawiały się jakieś oderwane obrazy, w których korowodzie objawiały się czasem oczywiste, niepodważalne prawdy.
Na przykład dotycząca tego, że gdyby została żoną Dinara, nigdy nie poznałaby innej miłości, oprócz przyjacielskiej lub siostrzano-braterskiej. A także takt, że śmierć tamtego przyniosła jej w końcu szczęście… Niebiosa, wybaczcie, wybacz, Dinarze!… Toria znowu zaczynała szlochać bez łez. Soll obejmował ją silniej przez sen. Niekiedy zwidywał jej się Dinar siedzący w fotelu naprzeciwko. Był poważny i spokojny. Nie spoglądał na nią z wyrzutem, raczej wyrozumiale, jakby chciał powiedzieć: nie płacz, co było, nie wróci, a on tak ciebie kocha…
Wspomnienia o Dinarze gasły później, ginąc wśród wielu innych. Toria myślała o matce, która zamarzła na śmierć w śnieżnej zaspie i o ojcu, na zawsze obarczonym poczuciem winy. Czemu jednak może być winna kobieta, miotana falami emocji, niczym mały stateczek wśród sztormu? Jeśli jest trochę prawdy w tym, że Toria odziedziczyła urodę po matce, czy nie odziedziczyła także jej fatum?
Zresztą, teraz to już wszystko jedno. Wszyscy przecież stanęli w obliczu śmierci i wkrótce znajdą się tam, dokąd dawno już odszedł Dinar. Ona i Egert zapewne nawet nie doczekają własnego ślubu. Ojciec pozostanie sam jeden w swojej pracowni… O niego bała się najbardziej. Miała wrażenie, jakby jej szczęście było zdradą wobec niego, skoro go opuściła.
Znowu zapłakała. Soll całował jej mokre oczy, mamrocząc coś pocieszającego. Nie rozumiała ani słowa, ale słowa były i tak zbędne.
Zasnęła w końcu naprawdę i ujrzała we śnie zielone wzgórze.
Góra była pokryta, niczym sierścią, krotką, miękką trawą, wznosiła się ku błękitnemu niebu. Torii przypomniały się okna ich domu, pomalowane błękitną farbą. Góra jaśniała szmaragdowo na błękicie. Dziewczyna dyszała, wspinając się na nią. Musiała wejść na szczyt, gdzie oczekiwała na nią matka w śnieżnobiałej koszuli, śmiejąc się i przesypując w dłoniach jaskrawoczerwone truskawki. Jeszcze pół roku do tej okropnej zimy, jest jeszcze czas, by…
Zbudziła się, ponieważ ukochany, przewracając się we śnie, zbyt mocno przycisnął jej ramię.
Przed świtem oboje spali spokojnym, głębokim snem, bez sennych przywidzeń, dlatego też nie mogli słyszeć, jak od dawna, zamknięte od wewnątrz drzwi gabinetu dziekana otwarły się z cichym skrzypnięciem. W głębi ciemnego wnętrza dogorywały ogniki świec. Przez otwarte drzwi buchnął gęsty, dymny zaduch. Na biurkach, półkach i podłodze, wszędzie leżały otwarte księgi, płaskie i bezradne jak meduzy wyrzucone na brzeg. Wypchany szczur, zakuty w stalową siec, szczerzył złośliwie zęby. Stalowe skrzydło rozpościerało się jak zawsze, emanując mocą, a tuż pod nim błyskał szczerym, nieskalanym złotem Amulet Wieszczbiarza.
Dziekan długo stał w progu, wsparty o drewnianą framugę. Potem wyprostował się i starannie zamknął drzwi za sobą.
Znał uniwersyteckie korytarze do ostatniej szczeliny w łukowatym sklepieniu. Szedł, wsłuchany w odgłos swoich kroków, odbijających się echem w zupełnej pustce. Zatrzymał się u drzwi pokoiku córki i przywarł policzkiem do drewnianej płaszczyzny.
Przynajmniej oni są szczęśliwi. Nie musiał otwierać drzwi, żeby zobaczyć w półmroku dwie głowy na wspólnej poduszce, splątane dłonie, włosy i uda, usłyszeć senne oddechy. Wydawało się, że owa szczęśliwa para nie wie nic o nadchodzącej śmierci.
Pogładził w roztargnieniu powierzchnię drzwi. Stare drzewo emanowało ciepłem, niczym skóra żywego stworzenia. Postał jeszcze chwilkę i nie zdecydowawszy się, by wejść, ruszył dalej.
Nieszczęsne okoliczności kazały mu wyjść na ganek i przystanąć między symbolizującą mądrość, żelazną żmiją i drewnianą małpką, reprezentującą pęd do wiedzy. Na zwykle ludnym placu blady świt wydobywał z mroku odarte z odzieży trupy. Górowała nad nimi, niczym złowroga klątwa, zasnuta dymami Wieża Łaszą. Za plecami dziekana trwał w ciszy gmach uniwersytetu, bezsilny, zdawało się, wobec triumfującego zakonu.
Mór spustoszy ziemię, jeśli się go nie powstrzyma. Łujan miał czternaście lat, gdy w jego opustoszałym domu zjawił się Lart Legiar, będący wówczas u szczytu swej potęgi. Chłopak sporo o nim wiedział, lecz odważył się spytać tylko o jedno: Czy to prawda, że powstrzymał pan dżumę?
Przed dziesiątkami lat Czarny Mór pochłaniał całe miasta daleko stąd, na wybrzeżu. Morze wystąpiło z brzegów, przepełnione ciałami zmarłych. Łujan przypomniał sobie języki płomieni, liżących nieruchome twarze i czyjąś dłoń, która zakryła mu oczy. Płócienny worek, zarzucony na jego głowę i ramiona, dalekie wycie, wilcze, a może niewieście… Zaraza pozbawiła go domu rodzinnego i wspomnień z najdalszej przeszłości. Mór go jednak oszczędził, odrzucając niby niestrawny kąsek. Sprawił, że nieszczęsny sierota wyszedł na drogę wraz z innymi osieroconymi. Wędrował dopóki miłosierny, a może jednak okrutny los, nie doprowadził go na próg domu Orlana…
Później dowiedział się, że Mór nigdy nie znika sam z siebie. Tym razem powstrzymał go wielki mag, Lart Legiar.
Читать дальше