Kwarantanna nie trwała długo. Ludzie, widząc jedyną nadzieje w ucieczce, roznieśli w puch straż u bramy miejskiej, rzucając się z gołymi rękami na miecze wyjącym, oszalałym tłumem. Część strażników dołączyła do uciekinierów i wkrótce Mór rozniósł się po przedmieściach, okolicznych wioskach i dworach. Wilcze hordy ze zdumieniem znajdowały wśród pól łatwą zdobycz. Drapieżniki padały potem masowo, jako że zaraza ich także nie oszczędziła.
Podporządkowując się bezładnym zarządzeniom burmistrza, część pozostałych na służbie wartowników wyszła na ulice, zakutana w wielowarstwowe chałaty z płótna, uzbrojona w długie, zagięte widły, podobne do ptasich szponów. Chodzili od domu do domu. Wysokie, drabiniaste wozy turkotały coraz ciszej, obciążone stosami trupów. Następnego dnia nikt już nie zbierał zmarłych. Domy zamieniły się w grobowce, gdzie czekano, aż czyjaś miłosierna dłoń ciśnie płonącą żagiew w otwarte okno.
Wieża Łaszą odizolowała się od Moru gęstą zasłoną kadzidlanych dymów. Tłumy ludzi oblegały dniami i nocami przybytek Świętego Widziadła, szukając tam ocalenia, lecz drzwi i okna okazały się zamurowane od wewnątrz, szczelnie pozatykane były nawet wąskie szczeliny, w które ledwie można było wetknąć ostrze noża. Niepojęte zdawało się, skąd wydobywa się dym, lecz nieszczęśni wyznawcy wdychali go z na dzieją, że uchroni ich przed śmiercią.
– Głupcy – mówił z goryczą dziekan Łujan – głupcy… Mają nadzieję, że ujdą w ten sposób śmierci! Niegrzeczny dzieciak podpala dom, święcie wierząc, że ogień nie spali jego zabawek… Kres Czasów… dla świata, lecz nie dla Łaszą… Szkodliwi głupcy.
Pierwsza fala Moru przeszła na trzeci dzień. Pozostali przy życiu doszli do wniosku, że są wyjątkowymi szczęśliwcami, być może cieszącymi się szczególnymi łaskami Łaszą. Puste dotąd ulice wypełnił tupot grabieżców, którzy łupili piwniczki z winem i szkatuły zmarłych sąsiadów. Dumni ojcowie chwalili się zdobyczą przed żonami i dziećmi, młodzieńcy obdarowywali swoje wybranki zdartymi z martwych rąk bransoletami. Sądzili, że uniknęli najgorszego, lecz to właśnie od nich rozpoczął Czarny Mór swój kolejny atak.
Dziekan zabronił studentom opuszczać uniwersytet, lecz jego zarządzenia okazały się zbyt mało skuteczne, by utrzymać w grubych murach młodych ludzi, wielu przecież miało w samym mieście, na przedmieściach lub w odległych miejscowościach swe ukochane i rodziny. Na początku studenci zwrócili się do dziekana o pomoc i ratunek, ten jednak zamknął się w pracowni i nie chciał widzieć nikogo. Nadzieje młodzieńców prysły i prędko zamieniły się w rozpacz. Jeden za drugim opuszczali uczelnię, wyrzekając gorzko na magów, którzy za nic mają zwykłych śmiertelników, zwłaszcza wtedy, kiedy ich pomoc najbardziej by się przydała. Egert zaciskał zęby, słysząc przekleństwa rzucane na dziekana, który porzucił swoich uczniów na pastwę losu. Trudno mu było pogodzić się z myślą, że Łujan nie jest wszechmocny, a jeszcze trudniej z tym, że jego bezczynność wygląda na zdradę.
Torii też było ciężko. Po raz pierwszy jej ojciec przeżywał trudny okres w samotności, bez jej udziału. To doświadczenie okazało się dla niej gorsze niż wszystkie okropności epidemii. Egert nie odstępował od niej nawet na krok. Nieodłączny, niczym stale obecny, choć przytłumiony ból zęba, stawał się nieistotny wobec myśli o losie, jaki mógł spotkać cudem uratowaną ukochaną, jej ojca, uniwersytet, miasto, a nawet Kawarren.
Kawarren był daleko. Być może zdoła się uchronić, otoczyć nieprzebytym kordonem kwarantanny i nie dopuści za mury miejskie zarazy. Każdej nocy Egert widział jednak we śnie wciąż to samo: wyjące psy przed gospodą „Wspaniały Miecz”, puste ulice zasnute dymami, stosy trupów na brzegu rzeki, zamknięte bramy i rodowe herby uczernione sadzami.
Dziekan oznajmił, że Czarny Mór spustoszy ziemię, jeśli się go nie powstrzyma. Czy powstrzymają go mury jakiegokolwiek miasta?
Studenci, którzy pozostali na uczelni, lgnęli do siebie, niczym owce pozbawione pasterza. Rektor zniknął bez wieści, służba się rozbiegła, a wykładowcy nie zjawiali się. Nic dziwnego, że młodzieńcy, dotychczas uważający się za poważnych i mądrych, zamienili się w gromadę bezradnych dzieciaków. Ściany Wielkiej Auli zadrżały od płaczu i jęku. Najgłośniej szlochał jeden z „dopytujących”, wiejski chłopak, dla którego pierwszy rok nauki okazał się koszmarem. Pozostali przymykali powieki, nie mając odwagi spojrzeć na pobladłe lica i drżące wargi kolegów. W końcu Lis nie wytrzymał i głośno objawił swój gniew.
Nigdy jeszcze nie padły z jego ust tak ostre słowa. Zaproponował wszystkim i każdemu z osobna, żeby nie ścierali smarków, trzymając się maminych spódnic. Wykrzykiwał z katedry naprędce zaimprowizowaną przemowę, nazywając kolegów mazgajami i niedołęgami, parszywymi zasrańcami, pełnymi nocnikami i lalusiami. Zapłakany młodzik chlipnął ostatni raz, otworzył szeroko usta i zaczerwienił się ze wstydu.
Sprawa zakończyła się pokojowo. Lis mianował sam siebie głównym intendentem i rozdysponował znajdujące się w uniwersyteckich piwnicach wieloletnie zapasy wina. W sali wykładowej rozpoczęła się więc pijatyka. Popijali, śpiewali i wspominali wieczory w, Jednookiej Musze”. Lis śmiał się jak szalony, proponując nową zabawę: każdy miał opowiedzieć o swoim pierwszym miłosnym doświadczeniu, a z braku takowego wzbogacić się o nie do następnego dnia. Pijani młodzieńcy przekrzykiwali się wzajem, zanosząc się nieco histerycznym śmiechem. Egert przyglądał się zabawie z góry, przez okrągłe okienko, łączące aulę z biblioteką, słysząc nieskładne śpiewy:
Nie trać czasu, mity, nie gadaj!
Cała płonę, bo dziurka niesmarowana!…
Wrócił do Torii. Starał się ją zająć opowieściami o figlach Lisa, dawniejszych i obecnych, prawdziwych i zmyślonych. Słuchając tej pozornie wesołej paplaniny, Toria uśmiechała się blado, a nawet próbowała zaśmiać, by nie urazić ukochanego.
Około północy wrzaski w auli ucichły, a Toria zasnęła. Siedzący obok niej Egert poprawił posłanie i ostrożnie przesunął dłonią tuż przy jej policzku. Potem wstał i udał się na dół.
Studenci spali pokotem na ławkach, stołach, nawet na zimnej posadzce. Lisa nigdzie nie było. Egert od razu to zauważył i poczuł ucisk w sercu.
Nie znalazł kolegi także w ich pokoju, spostrzegł również, iż na wieszaku nie ma jego płaszcza. Egert stał długo na ganku uniwersyteckim, spoglądając w mroki nocy. W oknach gmachu sądu widać było mętne światełka. Na słupie przed budynkiem kołysała się, smagana deszczem, szmaciana kukła wisielca. Wieża Łasza stała niema, zamurowana, milcząca jak grób, obojętna wobec ludzi konających na jej progu.
Lis nie wrócił następnego ranka. Nocna mgła nie rozproszyła się do południa, przeciwnie, jeszcze bardziej zgęstniała i nawet ostry wiatr nie był w stanie rozwiać jej lepkich oparów. Drzwi pracowni dziekana były nadal zawarte na głucho. Toria błąkała się niczym lunatyczka między bibliotecznymi regałami, mamrocząc coś, jakby biła się z myślami, bez końca ocierając złocone grzbiety ksiąg.
Soll nie powiedział jej, dokąd się wybiera, gdyż nie chciał jej niepokoić.
Zimna wilgoć i lęk trzęsły całym jego ciałem, gdy zacisnąwszy zęby wyszedł na główny plac. Nie było tutaj handlarzy ani spacerowiczów. Wszędzie panowała głucha cisza. Sylwetki domostw ledwie majaczyły we mgle, która pokryła miasto niczym całun twarz nieboszczyka.
Читать дальше